Dwa
lata to niewielki odstęp pomiędzy płytami nagrywanymi przez
artystę. W sam raz, żeby w międzyczasie objechać świat z koncertami,
odpocząć w domu albo na Karaibach, i jeszcze popracować nad
nowymi kompozycjami. W przypadku Marka Knopflera odpadł punkt
pierwszy. Wskutek wypadku musiał odwołać wszystkie koncerty.
Wypadek motocyklowy, któremu Knopfler uległ w marcu zeszłego
roku początkowo wydawał się nie mieć groźnych skutków. Później
okazało się, że muzyka czeka pobyt w szpitalu i rekonwalescencja
w zaciszu domowym. Pęknięte żebra i urazy wewnętrzne to wystarczająco
poważny powód, by zrezygnować z trasy promującej ostatnią
płytę (w tym z koncertu w Katowicach). Fani wybaczyli. W końcu
zdrowie najważniejsze.
Spokój domowego ogniska sprzyja pracy twórczej. Knopfler najwyraźniej
nie miał problemów ze skompletowaniem repertuaru na nowy album,
bo zajęło mu to ledwie parę miesięcy. Już wiosną wiadomo było,
że szykuje się kolejna płyta. Tradycyjne poboczne przedsięwzięcia
Marka Knopflera - udział w koncertach charytatywnych i sesjach
nagraniowych zaprzyjaźnionych muzyków - nie uśpiły czujności
fanów. Od lata na internetowych forach gorączkowo spekulowano,
jaka będzie nowa płyta: podobna do ostatniej "The Ragpicker's
Dream", będą na niej rozbrzmiewać echa straitsowskiej
przeszłości Knopflera, a może przyniesie coś zupełnie nowego.
Prawda jak zwykle ułożyła się pośrodku.
Znów dostaliśmy zgrabną mieszankę country, rockabilly i bluesa.
Wydana we wrześniu "Shangri-La" budzi wiele skojarzeń.
Momentami brzmi jak kontynuacja albumu "Sailing To Philadelphia"
("Everybody Pays", "Song For Sonny Liston").
Melodie nawiązują do "The Ragpicker's Dream" ("Our
Shangri-La"). Ale harmonie i riffy najbardziej przypominają
mi płytę Dire Straits "On Every Street" z 1991 roku.
"Back To Tupelo"
brzmi wręcz jak kopia "Iron Hand". Wąż zaczyna zjadać
swój ogon? Nic podobnego. Po prostu w takim graniu, jakie
ostatnio upodobał sobie Mark Knopfler, trudno jeszcze odkryć
coś nowego, świeżego. Tym bardziej, że artysta woli sięgać
wstecz, do muzycznych tradycji niż ścigać się z własnym cieniem
i próbować na nowo wynaleźć proch.
Są oczywiście ciekawe wyjątki. W "Postcards From Paraguay"
słychać np. andyjską melodię. "Don't Crash The Ambulance"
brzmi tak, jakby Johny Cash i Hank Marvin skomponowali razem
piosenkę do westernu Sama Peckinpaha. Jest i konkretny ukłon
w stronę muzycznych wzorów Knopflera - "Donegan's Gone"
,
upamiętniający zmarłego dwa lata temu Lonnie Donegana, szkockiego
muzyka, który wynalazł skiffle.
Skąd tytuł płyty? Shangri-La to nazwa studia w Malibu w Kalifornii,
w którym nagrywali m.in. Bob Dylan, The Band czy Neil Young.
Nostalgiczny klimat i wystrój miejsca nawiązują do lat 60.
Knopfler jest trochę sentymentalny, więc pewnie dlatego przyjął
zaproszenie do nagrania swojej płyty właśnie tam. Do studia
stawili się muzycy, z którymi Knopfler współpracuje już od
paru lat: na gitarze zagrał Richard Bennett, Jim Cox i Guy
Fletcher na klawiszach, Glenn Worf na basie i Chad Cromwell
na perkusji.
Mark Knopfler jest już na tyle bogaty, że nie musi dorównywać
kroku zmieniającym się modom. Pokaźny majątek daje mu luksus
grania tego, co chce, bez umizgiwania się do słuchaczy, bez
zabiegania o zainteresowanie mediów. Mnie to odpowiada. Niech
więc dalej przebiera palcami po strunach gitary, niech zawodzi
tym swoim smęcącym głosem i raz na dwa lata nagrywa nostalgicznie
brzmiące płyty. Ja je na pewno kupię.
|