Ryba
psuje się od głowy. Politykom mało kto już wierzy. Są oportunistami
walczącymi o wpływy przekładające się na zyski, a nie o realizację
swojej wizji państwa. Zresztą większość z nich nawet takiej
wizji nie ma. Gorzej jednak, że kłopoty z "kręgosłupem
moralnym" mają ci, których praca opiera się właśnie na
zaufaniu. Mowa oczywiście o dziennikarzach.
Jakiś czas temu w ogólnopolskiej gazecie można było przeczytać
o szefie pewnej redakcji, który kupił sobie gdzieś samochód,
czy materiały budowlane, a potem robił tam newsy. Tak przynajmniej
opisała to gazeta. Sytuacja bardzo dziwna, bo news był rzekomo
elementem transakcji: "ty mi dasz zniżkę, ja ci zrobię
newsa". Nie wiem jak było naprawdę, ale nikt mi nie wmówi,
że takie rzeczy się nie zdarzają.
Najzupełniej normalną praktyką w polskich mediach jest posługiwanie
się dziennikarzami do naciągania firm na reklamy. Wygląda
to tak. Do firmy X jedzie dziennikarz Kowalski. Pisze tekst,
w którym opisuje na przykład nowy model jakiegoś samochodu.
Tekst jeszcze nie został opublikowany, ale do firmy X dzień,
dwa po wizycie dziennikarza dzwoni pracownik reklamy z gazety
i mówi: "współpraca między nami wygląda wspaniale, macie
świetne samochody, o których napisał nasz dziennikarz, zdaje
się, że tekst ma się pojawić jutro, no może za tydzień, to
chyba możemy liczyć na reklamę od was?".
Dalej scenariusz jest taki: jest reklama i tekst, który jest
jak laurka, albo nie ma reklamy i opublikowany jest "suchar",
a dziennikarz dostaje zakaz kontaktowania się z firmą X. Oczywiście
przykład z samochodem można zastąpić czymkolwiek innym: wycieczkami
turystycznymi, czy telewizorami. Możliwe jest nawet naciąganie
samorządów: "opublikujemy dodatek o waszej wspaniałej
gminie, ale koszty wydruku itd., to co najmniej 10 tysięcy
zł". Są tacy, którzy się na to godzą.
Nie ulega jednak wątpliwości, że największy smród krąży wokół
tematyki samochodowej. Tu panuje wolna amerykanka. Zdarza
się, że dziennikarz sam w jednej osobie naciąga firmę na kasę
oraz "obsługuje" ją medialnie. Znam taki przykład
z telewizji. Najpierw reklama, potem program, w którym bez
żenady prezentowany jest produkt firmy, której reklama pojawiła
się pół minuty wcześniej. W znanym mi przypadku jest tak,
że dziennikarz (czy można go tak nazwać?) przez kilka miesięcy
brał kasę do własnej kieszeni od firm, które przedstawiał
w swoim programie. Jest to sprzeczne z jakimikolwiek zasadami
rzetelnego dziennikarstwa, ale jest to również sprzeczne z
przepisami prawa, które regulują funkcjonowanie mediów. Niestety
nikt się nimi nie przejmuje.
Są i redakcje, w których próbuje się zachować jakieś pozory
uczciwości. Od momentu opublikowania tekstu, czy materiału
telewizyjnego do pojawienia się reklamy mija na przykład pół
roku - tak żeby nikt nie kojarzył jednego z drugim. Coraz
częściej jednak szefowie redakcji nie przejmują się takimi
ceregielami. Co więcej, "zrobienie" materiału pojawia
się nawet w cennikach reklam. Praca dziennikarza traktowana
jest zwyczajnie jako jedno z narzędzi reklamowych. I nie miejcie
złudzeń. Dzieje się tak nawet w największych redakcjach i
ogólnopolskich telewizjach.
A dziennikarze, jak to dziennikarze. Jest wielu, którzy swoją
pracę traktują jako szczególne zadanie, wymagające od nich
wiarygodności - w końcu to zawód zaufania publicznego. Ale
zwłaszcza młodych bardzo łatwo złamać. Żaden nie podskoczy,
gdy usłyszy od szefa: "jedź do firmy X, i grzecznie mi
tam, bo mamy z nimi układ".
W swoich cennikach niektórzy dealerzy samochodowi mają zniżki
dla poszczególnych grup zawodowych. Na 5 procent gdzieniegdzie
mogą liczyć księża, o upusty mogą prosić lekarze. Największe
zniżki są jednak dla dziennikarzy. Nawet 13 procent. Niech
mi ktoś powie, że to nie jest łapówka.
|