O tym,
jak wielką rolę odgrywa w naszym życiu przypadek, przekonałem
się parę lat temu, wracając z żoną z Portugalii. Niewłaściwy
pociąg, niepożądana przesiadka, i znaleźliśmy się w mieście,
do którego wcale nie zmierzaliśmy. Przypadek, jak się okazało,
miał jednak gust podobny do naszego, bo León od razu nam się
spodobało.
Na początku muszę wyznać, że przypadkowi trochę pomogła moja
żona, Agnieszka. Jako pamiątkę z Lizbony postanowiła bowiem
przywieźć... ekspres do kawy. Na nic zdały się tłumaczenia,
że podobnych urządzeń jest w ojczyźnie na pęczki. Argument
o nadwerężaniu budżetu podróży też nie poskutkował. No i któregoś
dnia stało się to, co stać się musiało. Bankomat powiedział
"game over", a my zostaliśmy bez pieniędzy.
Telefon do rodziny wprawdzie załatwił sprawę, ale przelew
idzie conajmniej dobę. Dalszy plan podróży po Portugalii uległ
więc znacznemu skróceniu. W zasadzie to trzeba było już wracać.
Z mizerną resztką gotówki i skromnym prowiantem. Możecie sobie
wyobrazić moją wściekłość.
Wsiąść do pociągu byle jakiego
Pociąg z Porto zawiózł nas do hiszpańskiego Vigo, gdzie mieliśmy
wsiąść w ekspres do Madrytu. Owszem, wsiedliśmy. Ale bez miejscówek,
bo na nie zabrakło już pieniędzy. Nie trzeba było długo czekać.
Pociąg ruszył, a po kilku minutach w wagonie zjawił się konduktor,
który bez ogródek (choć uprzejmie) wyjaśnił nam, że musimy
wysiąść na najbliższej stacji. Tak też się stało.
W ten sposób wylądowaliśmy w jakiejś mieścinie. Upał był taki,
że nie chciało nam się nawet ruszać z dworca. Przeczekaliśmy
tam dwie godziny, aż nadjechał osobowy do Ponferrady. Od konduktora,
wspomaganego przez kilkoro młodych Hiszpanów dowiedzieliśmy
się, że musimy się tam przesiąść na pociąg do León. Byłem
już tak skołowany, a trasa tak dalece odbiegała od naszego
planu, że machnąłem zrezygnowany ręką. Jedźmy, byle dalej.
Wszystko jedno, którędy.
Pociąg wiózł nas przez Galicję, przez góry El Bierzo. Z okien
oglądaliśmy fantastyczny przełom rzeki, której nazwy nie potrafię
niestety ustalić. Mijaliśmy strome wzgórza, a na nich tu i
ówdzie charakterystyczne budowle spichrzów. Potem sunęliśmy
już przez teren prowincji Stara Kastylia i León. W Ponferradzie
mieliśmy sporo szczęścia. Nasz pociąg miał spore opóźnienie,
ale skład do León cierpliwie na nas czekał. Uff...
I znów kilka godzin w pociągu. I znów piękne krajobrazy za
oknem. I coraz dotkliwsze ssanie w żołądku. Przeszukaliśmy
plecaki i wytrząsnęliśmy z nich wszystko, co nadawało się
do jedzenia. Nie oszczędziliśmy nawet sznurowadeł. Żartuję
oczywiście, ale wtedy nie było nam do śmiechu. Wiedziałem,
że pieniądze w końcu wpłyną na moje konto, ale spróbujcie
to wytłumaczyć pustemu żołądkowi. Wreszcie dotarliśmy do León.
Natychmiast ruszyłem na poszukiwanie bankomatu. Wkładam kartę,
wstukuję PIN i wstrzymuję oddech... Jest! Jest kasa! Nasi
górą!
Królowie i terroryści
Kiedy już napchaliśmy brzuchy niewyszukanym, ale wysokokalorycznym
jedzeniem, krzywa samopoczucia ostro ruszyła w górę. A my
ruszyliśmy w miasto. I bardzo szybko przestaliśmy się zżymać
na nieprzewidzianą zmianę planu podróży. León jest bowiem
pięknym miastem.
Od dworca prosto, jak w pysk strzelił, idzie się długą aleją
Ordona II w stronę katedry. León było kiedyś stolicą chrześcijańskiego
królestwa na Półwyspie Iberyjskim, stąd postać monarchy nad
głównym portalem katedry. Ale to jeszcze nic. W centrum miasta
stoi kościół San Isidoro, przy którym znajduje się Panteon
Królewski - mauzoleum pierwszych władców Leónu i Kastylii.
To jest dopiero cacuszko. To jedna z najstarszych romańskich
budowli Hiszpanii. Spoczywają tu doczesne szczątki 11 królów
i 12 królowych.
León jest piękne nie tylko ze względu na zabytki. Cały układ
urbanistyczny dowodzi, że kształtował go ktoś o duszy artysty.
Są tu wielkie place, od których promieniście odchodzą szerokie
aleje. Eleganckie centrum nowej części miasta błyszczy elewacjami
ze szkła i metalu. Nowoczesne ogrody przy placu Świętego Marka
wspaniale komponują się z monumentalnym klasztorem, zamienionym
na luksusowy hotel.
Przypadek jeszcze raz dał o sobie znać tego dnia. W knajpce,
w której pałaszowaliśmy coś w rodzaju kolacji, natknęliśmy
się na młodego człowieka, który usiłował dogadać się po angielsku
z barmanem. Ten nie rozumiał go ni w ząb i skinął na nas,
byśmy go ratowali. Młodzian okazał się Polakiem, który szukał
miejsca na nocleg. Niespecjalnie mu pomogliśmy, bo zbieraliśmy
się już na dworzec. Poszedł jednak z nami i ucięliśmy sobie
pogawędkę.
Miał na imię Michał i też podróżował po Hiszpanii koleją.
Jego pasją były zabytki sakralne, toteż wiózł ze sobą jakiś
super aparat fotograficzny i pstrykał, gdzie popadło. Pstrykał,
i od razu wywoływał zdjęcia. Pokazał mi kolekcję fotografii
i zaczął opowiadać o uwiecznionych świątyniach. Po czternastym
kościele wszystkie zlały mi się w jeden. Poprosiłem o pauzę
i dyskretnie wymknąłem się na mały spacer. Tym bardziej, że
za chwilę miał przyjechać nasz pociąg, którym udawaliśmy się
do Madrytu.
Moją uwagę przykuł wiszący na ścianie poczekalni dworcowej
plakat, widniały na nim twarze kilku mężczyzn. Podszedłem
bliżej, zerknąłem na podpis i... wszystko stało się jasne.
To był list gończy, a ci mężczyźni to poszukiwani terroryści.
Przez chwilę zrobiło się groźnie; uświadomiłem sobie, że jesteśmy
znowu nie tak daleko od Kraju Basków. Zresztą na północy Hiszpanii
chyba w ogóle nawoływania separatystyczne padają na podatny
grunt. Mimo więc pozytywnego wrażenia, jakie León zrobiło
na mnie, z ulgą opuściłem w końcu ten region Hiszpanii.
|