Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



MUZYKA Z KORZENIAMI

Krzysztof Surma




Od dawien dawna muzyka przechodzi ewolucję swych form wyrazu. Wolfgang Amadeusz Mozart, czy Jan Sebastian Bach tworzyli dzieła, które potem okazywały się klasyką. Następnie był Bartok, Strawiński, czy Ravel, a po nich kolejni wirtuozi muzycznych pejzaży. Jedni pisali swe dzieła z miłości do sztuki, inni dla pieniędzy. Najlepsze dzieła oparły się próbie czasu i stały się żelaznym kanonem klasyki.

Gdzieś w latach międzywojennych świat zaczął przyspieszać. Było coraz bardziej swingowo, jazzowo i kolorowo. W knajpach obowiązywała prohibicja, a na zapleczu kwitła konsumpcja "wody ognistej", dołączona do nocnych akordów sekstetów lub oktetów z liderem. Dziesięć lat po drugiej wojnie światowej dusze młodych ludzi posiadł rockandroll. Był Bill Haley, Buddy Holly, boski Elvis. Amerykańska inwazja muzyków dokończyła dzieła, które rozpoczął w Normandii generał Eisenhower. Kompletnie zmieniła mieszczańsko-burżuazyjną Europę.
Przyspieszenie szczególnie mocno było zauważalne w Zjednoczonym Królestwie. Od Londynu do Liverpoolu wszyscy grali rockandrolla. Od Beatlesów rozpoczęła się angielska kontrofensywa. Od początku lat 60-tych do późnej dekady lat siedemdziesiątych Anglicy dyktowali światu warunki.

W roku 1967 "Orkiestra Klubu Samotnych Serc sierżanta Peppera" wprowadziła pojęcie tzw. concept albumów. Gary Brooker z Procol Harum postanowił połączyć Jana Sebastiana Bacha z rockową ekspresją. Stało się to w Edmonton i zostało okrzyknięte sporym wydarzeniem. Taki był początek, a jak wiadomo pierwszy akord jest najtrudniejszy.
W tym samym czasie Pink Floyd (jeszcze z Sydem Barrettem), Genesis (ten z Peterem Gabrielem), King Crimson, Emerson Lake and Palmer i wreszcie Yes zaczęły tworzyć awangardę art rocka, do którego należała dekada lat siedemdziesiątych (pomijam końcówkę w której dominowali przedstawiciele punck-rockowej rewolty). Pomysł połączenia muzyki klasycznej z rockowym temperamentem okazał się wówczas niezwykle inspirujący. Chociaż pokolenie czterdziesto- i pięćdziesięciolatków ma w swych płytotekach wiele argumentów na popsucie tej tezy.

To był długi wstęp, ale ważny. To wszystko należało bowiem wiedzieć, kupując bilet na czerwcowy koncert grupy "Yes". Przyjechała do nas w swym najlepszym składzie. Był to jeden z koncertów na trasie, która upamiętnia 35 lat wspólnych dokonań muzyków. Sądzę, że ktoś kto muzyczną edukację rozpoczął niedawno, mógł odczuwać spory stylistyczny dyskomfort. Ta muzyka to głos nieco innego pokolenia, ekspresja z innej półki. Po prostu innej - niekoniecznie zdecydowanie lepszej.
Koncert przypominał występy z lat dawnych. Odpowiednia scenografia, trochę teatru, no i zestaw instrumentów zwiastujący wykonawcze niespodzianki. Do tego dochodzą światła - bardzo ważny fragment całości.

Zespół pokazał się z dobrej strony. Jakoś nie było widać śladów dawnych konfliktów i pretensji. Cała piątka zachowała klasę i profesjonalizm. Muzyczne dialogi poszczególnych muzyków, np. fortepianu i gitary, gitary z perkusją i basem dopełniały reszty. Było art-rockowo Heart Of The Sunrise i akustycznie. Obie połówki w syntezie dawały jednakowo wysokiej próby jakość.
W warszawskiej Sali Kongresowej zespół przypomniał wszystko co najlepsze ze swego 35-letniego dorobku. Było trochę nostalgii And You And I, i jak sądzę wiele miłych wspomnień Owner Of A Lonely Heart. 7 czerwca 2004 roku byli z nami Jon Anderson, Rich Wakeman, Alan White, Chris Squire, Steve Howe. Piątka panów zafundowała nam miły wieczór. Czas, który upłynął i pieniądze wydane na bilet były inwestycjami opłacalnymi ze znakiem wysokej jakości.

P.S. Nagrania pochodzą z wydanej w 2003 roku płyty "The Ultimate Yes 35th Anniversary Collection". Zdjęcia pochodzą z koncertów podczas trasy "35th Anniversary Tour".

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone