Od
dawien dawna muzyka przechodzi ewolucję swych form wyrazu.
Wolfgang Amadeusz Mozart, czy Jan Sebastian Bach tworzyli
dzieła, które potem okazywały się klasyką. Następnie był Bartok,
Strawiński, czy Ravel, a po nich kolejni wirtuozi muzycznych
pejzaży. Jedni pisali swe dzieła z miłości do sztuki, inni
dla pieniędzy. Najlepsze dzieła oparły się próbie czasu i
stały się żelaznym kanonem klasyki.
Gdzieś w latach międzywojennych świat zaczął przyspieszać.
Było coraz bardziej swingowo, jazzowo i kolorowo. W knajpach
obowiązywała prohibicja, a na zapleczu kwitła konsumpcja "wody
ognistej", dołączona do nocnych akordów sekstetów lub
oktetów z liderem. Dziesięć lat po drugiej wojnie światowej
dusze młodych ludzi posiadł rockandroll. Był Bill Haley, Buddy
Holly, boski Elvis. Amerykańska inwazja muzyków dokończyła
dzieła, które rozpoczął w Normandii generał Eisenhower. Kompletnie
zmieniła mieszczańsko-burżuazyjną Europę.
Przyspieszenie szczególnie mocno było zauważalne w Zjednoczonym
Królestwie. Od Londynu do Liverpoolu wszyscy grali rockandrolla.
Od Beatlesów rozpoczęła się angielska kontrofensywa. Od początku
lat 60-tych do późnej dekady lat siedemdziesiątych Anglicy
dyktowali światu warunki.
W roku 1967 "Orkiestra Klubu Samotnych Serc sierżanta
Peppera" wprowadziła pojęcie tzw. concept albumów. Gary
Brooker z Procol Harum postanowił połączyć Jana Sebastiana
Bacha z rockową ekspresją. Stało się to w Edmonton i zostało
okrzyknięte sporym wydarzeniem. Taki był początek, a jak wiadomo
pierwszy akord jest najtrudniejszy.
W tym samym czasie Pink Floyd (jeszcze z Sydem Barrettem),
Genesis (ten z Peterem Gabrielem), King Crimson, Emerson Lake
and Palmer i wreszcie Yes zaczęły tworzyć awangardę art rocka,
do którego należała dekada lat siedemdziesiątych (pomijam
końcówkę w której dominowali przedstawiciele punck-rockowej
rewolty). Pomysł połączenia muzyki klasycznej z rockowym temperamentem
okazał się wówczas niezwykle inspirujący. Chociaż pokolenie
czterdziesto- i pięćdziesięciolatków ma w swych płytotekach
wiele argumentów na popsucie tej tezy.
To był długi wstęp, ale ważny. To wszystko należało bowiem
wiedzieć, kupując bilet na czerwcowy koncert grupy "Yes".
Przyjechała do nas w swym najlepszym składzie. Był to jeden
z koncertów na trasie, która upamiętnia 35 lat wspólnych dokonań
muzyków. Sądzę, że ktoś kto muzyczną edukację rozpoczął niedawno,
mógł odczuwać spory stylistyczny dyskomfort. Ta muzyka to
głos nieco innego pokolenia, ekspresja z innej półki. Po prostu
innej - niekoniecznie zdecydowanie lepszej.
Koncert przypominał występy z lat dawnych. Odpowiednia scenografia,
trochę teatru, no i zestaw instrumentów zwiastujący wykonawcze
niespodzianki. Do tego dochodzą światła - bardzo ważny fragment
całości.
Zespół pokazał się z dobrej strony. Jakoś nie było widać
śladów dawnych konfliktów i pretensji. Cała piątka zachowała
klasę i profesjonalizm. Muzyczne dialogi poszczególnych muzyków,
np. fortepianu i gitary, gitary z perkusją i basem dopełniały
reszty. Było art-rockowo
i akustycznie. Obie połówki w syntezie dawały jednakowo wysokiej
próby jakość.
W warszawskiej Sali Kongresowej zespół przypomniał wszystko
co najlepsze ze swego 35-letniego dorobku. Było trochę nostalgii
,
i jak sądzę wiele miłych wspomnień .
7 czerwca 2004 roku byli z nami Jon Anderson, Rich Wakeman,
Alan White, Chris Squire, Steve Howe. Piątka panów zafundowała
nam miły wieczór. Czas, który upłynął i pieniądze wydane na
bilet były inwestycjami opłacalnymi ze znakiem wysokej jakości.
P.S. Nagrania pochodzą z wydanej w 2003 roku płyty "The
Ultimate Yes 35th Anniversary Collection". Zdjęcia pochodzą
z koncertów podczas trasy "35th Anniversary Tour".
|