Dawno się tak nie bałam w kinie! Oczywiście piszę o tym z
satysfakcją, bo lubię, kiedy film budzi silne emocje. Z nerwów
i strachu spociły mi się stopy (!), a trzymaną na kolanach
bluzkę dosłownie zmięłam w dłoniach. Co mną tak poruszyło?
Film "28 dni później" Danny'ego Boyle'a.
Tak, tak - to ten sam gość, który popełnił kiedyś straszną
kupę pod tytułem "Niebiańska plaża". Kiedy się o
tym dowiedziałam, chciałam uciekać, gdzie pieprz rośnie. Ale
było za późno - w dłoni trzymałam już bowiem bilet do kina.
Uwierzcie, moje obawy prysnęły szybko niczym bańka mydlana.
Film zaczyna się nieco łopatologicznie. Autorzy tłumaczą,
w jaki sposób wydostał się na świat pewien niezwykle groźny
wirus (wskutek włamania obrońców praw zwierząt do laboratorium
biologicznego w Cambridge). Jest to o tyle istotne, że chwilę
później, a dokładniej tytułowe 28 dni, cała ludzka populacja
Wielkiej Brytanii jest już zarażona, bądź martwa. Z małymi
wyjątkami, bo inaczej nie byłoby o czym kręcić filmu.
Wirus zaraża szybko i skutecznie - wystarczy kontakt z krwią
innej zakażonej osoby. Po kilkudziesięciu sekundach człowiek
zamienia się w rozjuszone zwierzę, którego jedynym celem jest
zabijanie. Sceny z atakującymi potworami są tak sugestywne,
że chowają się wszystkie horrory. Słowo!
Jeśli już miałabym się czegoś czepiać, to pewnego braku konsekwencji.
Skoro wirus przetrzebił ludzkość, to gdzie są te stosy trupów?
Powinny zalegać na każdej ulicy. Przecież nie rozłożyły się
w cztery tygodnie... I jeszcze jedno. Zarażeni napastują tylko
ludzi zdrowych. Dlaczego nie atakują się nawzajem? Więcej
pytań nie mam. Reszta nie budzi żadnych wątpliwości.
Danny Boyle filmem "28 dni później" zmył z siebie
odium nieudacznika. Oby nie zawiódł mego zaufania i nie nakręcił
ciągu dalszego! Film polecam, ale lepiej zaopatrzcie się wcześniej
w garść tabletek uspokajających. Jest też skutek uboczny obejrzenia
"28 dni później". Minęło już trochę czasu, a ja ciągle
nerwowo oglądam się za siebie. Zwłaszcza kiedy jestem sama
w domu.
|