Jakiś czas temu pewien amerykański biznesmen pojechał z wizytą
do Chińskiej Republiki Ludowej. Odwiedził inżyniera nadzorującego
budowę tamy, przy której pracowało około stu osób z łopatami.
Zdziwiony zasugerował, jak wielkie oszczędności można poczynić
stosując koparkę zamiast zatrudniać tylu ludzi. W odpowiedzi
usłyszał: "Pomyśl, jak bardzo by to zwiększyło bezrobocie".
Biznesmen jeszcze bardziej zdziwiony odpowiedział: "A
ja myślałem, że wy chcecie budować tamę. Jeśli chcecie tworzyć
miejsca pracy, to zabierzcie pracownikom łopaty i dajcie im
łyżki". Trudno o lepszy przykład, który ukazałby, jak
bezsensowne są pomysły naszego rządu. Najwyraźniej rząd wybrał
taką właśnie metodę walki z bezrobociem - sztuczne tworzenie
nowych miejsc pracy. Paradoksalnie jest to doskonały przepis
na bezrobocie.
Absurd tego myślenia jest najlepiej widoczny w fantazyjnych
pomysłach w rodzaju "pierwsza praca" oraz w ściśle
powiązanym z nią projekcie, znanym bliżej jako "akcja
dobicia emerytów". Najwidoczniej rząd jest przekonany,
że młodzi ludzie kończący studia, mający wyższe wykształcenie
będą się bić ze schorowanym emerytem o miejsce stróża na parkingu.
Najgorsze jest to, że wszystkie te egzotyczne pomysły są finansowane
z naszej kieszeni - kieszeni podatników. Kosztuje to niemało,
a jeśli dodać do tego inne projekty, np. "akcja kubek
gorącego mleka", czy "co piąte dziecko moczy się
w nocy", to suma wydatków niebezpiecznie rośnie. Sęk
w tym, że kiedy w naszej kieszeni jest mniej pieniędzy, to
jednocześnie mniej przeznaczamy na konsumpcję, a jeśli mniej
kupujemy, to nie ma sensu więcej produkować (czyli zatrudniać
więcej ludzi). Koło się zamyka. Ku zmartwieniu rządu, nie
pomoże już wtedy żadna akcja, gdyż relacji popyt-podaż nie
kształtują plakaty, broszurki i infolinie, tylko rynek.
Oczywiście sponsorowanie takich programów to tylko kropla
w morzu wszechobecnego etatyzmu, który jest wręcz wyśmienitym
przepisem na bezrobocie. I właśnie interwencjonizm państwowy
skutkuje obecną sytuacją - niemal 20-procentowym bezrobociem.
Wśród polskiej klasy politycznej panuje przekonanie, że podatki
mają niewielkie znaczenie dla rozwoju gospodarczego kraju
i zmniejszenia bezrobocia. Najważniejsze są stopy procentowe,
potem pakiety ustaw rządowych, kodeks pracy, czy wreszcie
uszczelnienie granic. O podatkach mówi się niewiele, a gdy
już się o nich wspomni, to pada argument, że nie ma żadnych
dowodów na to, że ich obniżka powoduje ożywienie gospodarcze.
Tymczasem dowody te są oczywiste.
Załóżmy, że mam pecha i płacę 40-procentowy podatek dochodowy
w myśl zasady: "im lepiej pracujesz, tym większą grzywnę
zapłać!". Jeśli zamiast tego do kasy państwa oddawałabym
np. 15% własnych dochodów, to pozostanie mi 25-procentowa
nadwyżka, którą mogę wykorzystać w różny sposób, np. zatrudniając
dodatkowe osoby. A jeśli jednocześnie niski podatek obowiązywałby
wszystkie podmioty gospodarcze i tym samym każdy z nich mógłby
sobie pozwolić na poszerzenie rynku pracy, to widać, że owe
20-procentowe bezrobocie zacznie topnieć, tak jak było chociażby
w Irlandii, czy Rosji.
Tak więc, aby nie tworzyć kolejnych recept na bezrobocie,
wystarczy... wsłuchać się w rynek. I pozwolić, by relacje
tworzące ten rynek mogły się w końcu swobodnie kształtować.
Zyskamy na tym wszyscy. Rząd też.
|