Gdy zaczął się "Smak życia" byłem zdruzgotany.
Wyglądało na to, że wydałem 20 złotych na tępą agitkę europejską.
Tematem Unii jestem delikatnie mówiąc zmęczony, mam już alergię
na te wszystkie bzdury o zjednoczonej Europie. To zdruzgotanie
było podsycane przez bite dwie godziny. Tak było na przykład
w momencie, gdy Murzyn z Gambii opowiadał o tym, że czuje
się europejczykiem. Koszmar! To było na poziomie Breżniewa
mówiącego o narodzie radzieckim. Nie wiem, jak można być tak
bardzo przekonanym o tym, że widzowie to tępa masa bez mózgów.
"Smak życia" to propaganda na najgorszym poziomie,
przypominająca peerelowskich piewców socjalizmu, absurdalna
polityczna poprawność. Uczciwie muszę jednak przyznać, że
Cédric Klapisch - reżyser i autor scenariusza - potrafi żartować
z unijnej biurokracji. I gdy to robi, są to najzabawniejsze
momenty filmu. Reszta to jakieś nieporozumienie. Nachalne
przesłanie filmu zaciążyło na jego odbiorze.
Jest to opowiastka o grupce studentów wynajmujących w Barcelonie
wspólne mieszkanie. Każdy jest z innego kraju - z Anglii,
Włoch, Danii, Niemiec, Francji, no i z Hiszpanii. Żarty kręcą
się wokół tematyki łóżkowo-rozporkowej. A to główny bohater
ze zdumieniem odkrywa, że jedna z lokatorek jest lesbijką
(znowu polityczna poprawnosć!), a to inna lokatorka jest w
łóżku z jakimś gościem, w momencie gdy do drzwi dzwoni jej
chłopak, to znów widzimy rzygającego na ulicy pijanego Anglika. No cóż... To mniej
więcej ten poziom. Humor lotów "Słonecznego patrolu",
albo "90210". Filmu nie ratuje nazwisko Audrey Tautou
na afiszu. Z plakatu można wnioskować, że gra ona główną rolę.
Tymczasem pojawia się na ekranie chyba jedynie przez 5 minut.
Najpewniej chodziło o ściągnięcie do kin miłośników "Amelii".
Przypuszczam, że są oni zbyt wrażliwi, by chcieć patrzeć na
te nudy.
|