Profesja felietonisty ma swoje niewątpliwe plusy. Ja do największych
zaliczam nienormowany czas pracy, bo lubię sobie pospać, a
na dźwięk budzika mam alergię. Cenię też wolność, jaką daje
ta forma wypowiedzi. Można wsadzić szpilę temu i owemu. Nie
wiem jak Wam, ale mnie to jest potrzebne do życia jak powietrze.
Nasz świat jest pełen absurdów i gdyby nie ten mój felietonowy
wentyl bezpieczeństwa, to już chyba dawno by mnie trafił przysłowiowy
szlag (względnie ciężka cholera). Praca ta ma też, niestety,
swoje minusy. Największy - to konieczność bycia na bieżąco.
Wiąże się to z obowiązkiem regularnego czytania prasy. Dużej
ilości prasy. Obrzydliwej ilości prasy. Nie wspomnę tu nawet
o imperatywie wewnętrznym oglądania telewizyjnych programów
informacyjnych. Koszmar. Bo przy tej lekturze wspomniany wyżej
szlag trafia mnie dosyć regularnie. Mniej więcej co dwa akapity.
Od wariatkowa ratują mnie tylko dwie rzeczy. Możliwość trzaśnięcia
od czasu do czasu paru felietonów oraz świadomość, że nie
jestem zatwardziałym abstynentem i, w razie czego, zawsze
można o wszystkim zapomnieć.
Zdawać by się mogło, że przynajmniej przy lekturze działów
kulturalnych człowiek może swobodniej odetchnąć, odpocząć
od zwykłej głupoty. Niestety, moje ostatnie doświadczenia
nie potwierdzają tej tezy. Wydaje się nawet, że z tymi, którzy
ośmielają się nazywać "jedynymi prawdziwymi ludźmi kultury",
nie jest najlepiej. I to w każdej dziedzinie. Szczególnie
zdrowotnej. Siedzi toto nocami nad epokowym scenariuszem (książką/piosenką),
niedożywione (bo minister nie dał dotacji na bułkę z omastą),
przeziębione (bo żona rzuciła go dla obrotnego posła Samoobrony
i nie ma kto ogrzać bladego ciała artysty-humanisty; elektrownia
też go rzuciła, zresztą z tych samych powodów co żona - niezapłacone
rachunki). Nie najlepiej jest też z psychiką. Dowody mam na
piśmie w postaci kuriozalnego "Oświadczenia Komitetu
Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Towarzystw Naukowych",
wyciętego z "Gazety Wyborczej" na pamiątkę. Autorzy
twierdzą, że z kulturą to właściwie już koniec, tylko oni
- ostatni bastion cywilizacji - bronią Narodu przed totalnym
schamieniem. Ale bronią ostatkiem sił, bo Naród to już i tak
same chamy, lumpy i frajerzy.
Widać od razu, że utytułowani autorzy sami niewiele czytają.
A już na pewno żaden z nich nie ma w domu "Rocznika statystycznego".
Ja akurat mam, więc żeby nie być gołosłownym, rzucę parę suchych
liczb. Stowarzyszeni w Komitecie piszą, że "po roku 89
(...) pada księgarstwo, (...), ubywa czasopism kulturalnych.
Ubywa też placówek teatralnych i muzycznych, znikają galerie,
brak pieniędzy na koncerty, przedstawienia, wystawy, muzea...".
A teraz fakty. Książki wydane w 1990 roku: 10242 tytuły, w
roku 1998 już 16462. Czasopisma: 3007 tytułów w 1990 roku
i 5172 osiem lat później. Idziemy dalej - muzea: odpowiednio
563 i 618.
Pora na wnioski. Pierwszy jaki się nasuwa, jest oczywisty.
Artyści, zrzeszeni w różnych "związkach tfurczych",
nie umieją liczyć. Może jakieś małe korepetycje z dodawania
i odejmowania by się przydały? Wniosek numer dwa jest taki,
że artyści strasznie nam schamieli. Dosyć brutalne słowo,
ale zdaje się, że całkowicie na miejscu. Jak świat światem,
aktor nigdy nie powiedział, że "kulturze trzeba służyć".
To komediant, który ma doprowadzić zmęczoną codzienną bieganiną
gawiedź do spazmów śmiechu na komedyjce, i kilku łez w dramacie.
Z reguły gdy działo się odwrotnie, na scenę sypały się zgniłe
pomidory i jajka. Ja już się zaopatrzyłem w dynię. Stosownych
zakupów dokonałem też na pobliskiej farmie strusi. Jutro wybieram
się do teatru.
|