Jest taka moda wśród muzyków z szeroko pojętego kręgu pop,
żeby od czasu do czasu napisać coś dla filmu. Niektórzy porywają
się z motyką na słońce i komponują rozbudowane soundtracki,
rozpisane nawet na całe orkiestry, w najgorszym razie na jakieś
tam melotrony. Inni po prostu popełniają piosenki filmowe.
Z reguły jest tak, że taka pieśń albo otwiera film, albo zamyka.
Czyli słychać ją podczas napisów początkowych lub końcowych.
Co ambitniejsi piszą garść piosenek, które co jakiś czas płyną
z głośników - jako dlasze lub bliższe tło akcji. Proceder,
który najmniej mi się podoba, to płyty z piosenkami - jak
to się mówi - inspirowanymi filmem.
Grupa T.Love nie naraziła się na jakieś szczególne cięgi,
bo ich utwór "Luźny Yanek"
rzeczywiście słychać w filmie "Superprodukcja".
Wprawdzie pod końcową listą płac, ale OK, łapie się. Machulski
łyknął też inny nowy kawałek "Bang bang bang". Poza
tym w filmie - i na płycie z soundtrackiem - upchnięto stare,
ale jare piosenki T.Love.
Nie powiem, jakoś to się nawet broni. Histeryczną fanką zespołu
nie jestem, ale słuchałam płyty z przyjemnością. Tym bardziej,
że ciekawostka w postaci dwóch nowych kawałków perkusisty,
Sidneja Polaka ("www.tekila.pl" oraz "Butelki"),
jest atrakcyjna. Poza tym miło odświeżyć pamięć starymi hitami.
Tylko że ja już mam składankę największych przebojów. No,
właśnie, tu buzia mi się troszkę krzywi.
To klasyczny przykład naciągactwa. Chcesz posłuchać nowej
piosenki? Musisz kupić całą płytę, na której w roli upychaczy
wystepują piosenki stare. I nie masz kolego wyjścia. Bo singli
u nas się nie wydaje (z małymi wyjątkami). Podobne praktyki
stosują wytwórnie na całym świecie i nie ma na to rady. Fan
zaciśnie zęby, dociśnie pasa i wyciśnie (z portfela) kasę
na "nowy" album. Albo poszpera w internecie i zadowoli
się empetrójką.
Rozbawił mnie wywiad z T.Love, który widziałam w telewizji.
Muniek Staszczyk aż promieniał, opowiadając o nagrywaniu piosenek
do filmu "Superprodukcja". Nie widziałam wtedy jeszcze
filmu, więc pomyślałam, że natłukli tego w cholerę. "Będzie
fajnie" - myślałam idąc do kina. A tu niespodzianka,
o czym patrz wyżej. Po co więc puszyć się przed kamerą i udawać
wielkiego tfurcę soundtracków? To też swego rodzaju oszustwo.
A nuż znajdzie się ktoś, kto pójdzie do kina wyłącznie dlatego,
że w nowym filmie słychać piosenki jego ulubionego zespołu.
Rozczarowanie - to jedyne pewne wrażenie, jakie wyniesie.
Pamiętam, jak w latach 80-tych wchodził na ekrany "Nieśmiertelny".
Miłośnicy rocka walili do kin drzwiami i oknami. W filmie
były bowiem nowe piosenki Queen. I to chyba z pięć, albo sześć.
W dodatku nagrane w nowoczesnym wówczas systemie quadro. Postępek
chłopaków z T.Love to na tym tle marny wyczyn. Ale piosenki
są fajne.
|