Od pewnego czasu coraz częściej zdarza się dylemat: do jakiej
kategorii zaklasyfikować dany film? W przypadku obrazu "Mr.
Deeds - milioner z przypadku" można się łatwo nabrać.
Film jest zaszufladkowany jako komedia romantyczna. Nie wiem,
czy właściwie rozumiem przymiotnik "romantyczna",
ale chyba nie oznacza on, że będą się na filmie okładać po
mordach, wyzywać od raszpli, rąbać pogrzebaczem po nogach
itp. Tak właśnie dzieje się we wspomnianym filmie. Niewątpliwie
jest to komedia. Humor bywa tu jednak lekko przyciężkawy.
Postaci są okrutnie schematyczne. Kto uwierzy, że puszczająca
się na prawo i lewo panienka, żłopiąca piwo na potęgę, wyglądająca
przy tym jak seks-torpeda, pracująca jako dziennikarska hiena
w telewizji, zakocha się bez pamięci w wieśniaku z prowincji?
Znowu gagi są ważniejsze od fabuły.
Sztubacki humor, chwilami rynsztokowe dowcipy sprawiają,
że właściwie nie wiadomo dla kogo jest ten film. Na pewno
nie nadaje się na wstęp do romantycznej kolacji, dla dzieci
jest też niezbyt stosowny, a dla spragnionych rubasznej rozrywki
"Milioner..." jest po prostu zbyt nudny. Nie ratuje
go nawet epizodyczny udział słynnego tenisisty Johna McEnroe,
który gra tu samego siebie.
Niewątpliwą atrakcją jest udział kultowych aktorów Johna Torturro
i Steve'a Buscemi. Trochę szkoda ich talentu na ten filmik.
Są o klasę lepsi niż cała reszta. Wnoszą to, czego próżno
znaleźć u innych aktorów - powiew bezpretensjonalnego, niewymuszonego
humoru rodem z "Big Lebowskiego". Każdy fan filmu
braci Coenów powinien obowiązkowo zobaczyć "Milionera..."
właśnie z powodu tej dwójki aktorów. Dla reszty może to być
zdecydowanie za mały argument. Prawdę mówiąc, lepiej omijać
ten film szerokim łukiem. Nie warto też sugerować się udziałem
Winony Ryder. Jeśli kogoś ekscytuje jej słodka buzia, to lepiej,
żeby wydrukował sobie jej zdjęcie. Ostrzegam.
|