CZĘŚĆ
I - W POPRZEDNIM NUMERZE
Busan - piękne miasto portowe - wita nas deszczową pogodą.
Nowoczesna architektura (np. wspaniały długi most nad zatoką
łączący dwie części miasta) wzbudza mój szczery podziw. To
miasto dwóch uniwersytetów, przemysłu i malowniczej dzielnicy
portowej z mnóstwem targowisk. W nadmorskiej dzielnicy Haeundae
jest mnóstwo małych knajpek, przed którymi w akwariach pływają
ryby i różne stwory morskie. Można sobie coś wybrać i zamówić
do degustacji.
W górach na obrzeżu miasta stoi buddyjska świątynia Beomeosa.
Wybierając się tam chciałem choć przez chwilę zaznać prawdziwego
smaku życia Koreańczyków. Drogę do świątyni - parę kilometrów
pod górę - przeszedłem z Chlipem pieszo. Po drodze trafiliśmy
na małą piękną kapliczkę i miłą kawiarenkę podróżną. Warto
było wstąpić dla kilku chwil smakowania podanej gościnnie
zielonej herbaty i wsłuchiwania się w melodykę rozmów koreańczyków.
Kilka chwil życia bez języka polskiego i angielskiego. Ostatni
odcinek drogi do świątyni wzbudza we mnie mieszane uczucia.
Zniknęła gdzieś cisza, pojawili się sprzedawcy jedzenia i
pamiątek, hałas pieśni tradycyjnych. Świątynia to jakby buddyjski
kompleks obiektów klasztornych, pięknie zachowany i oddychający
modlitwą buddyjskich mnichów, żyjących poza panującym wokół
turystycznym gwarem.
Wspomnę o jedzeniu serwowanym nam codziennie przez organizatorów
Olimpiady Chóralnej. Na śniadanie zimna jajecznica, zupka
(odważni spróbowali) i ryż, na obiad lub kolację ryż (zawsze
bezpieczny, choć ten się kleił), jakieś mięso - coś jakby
gulasz, ogórki kiszone kwaśno-słodkie i kapustka po koreańsku,
śmierdząca wszystkimi smrodami świata. Ogólnie jedzenie w
Korei dla Europejczyka pachnie co najmniej dziwnie, choć czas
pomaga się z tymi zapachami oswoić.
Powrót z Busan był jeszcze trudniejszy, bo zupełnie zabrakło
biletów kolejowych. Uratowały nas fantastyczne autobusy nocne.
Udało się kupić bilety i dzięki temu poznać autobus o trzech
rzędach luksusowych foteli z podnóżkiem i oparciem pod głowę.
Jedynie zapięty pas bezpieczeństwa nieco mnie krępuje. Ale
5-godzinna podróż do Seulu to fantastyczny wypoczynek.
Na sam koniec naszej koreańskiej przygody czekała nas niespodzianka,
czyli życzliwy i dobrotliwy taksówkarz. Podjechał pod przystanek,
zaproponował podwiezienie na lotnisko Inchon znajdujące się
na wyspie kilkadziesiąt kilometrów od Seulu. Podał atrakcyjną
cenę, równą cenie biletów autobusowych. Wsiedliśmy i pojechaliśmy
z bagażami przywiązanymi do zderzaka samochodu, przy otwartym
bagażniku. Sielanka trwała do bramki na autostradzie. Otóż
opłata jest przerzucana na pasażera, tak więc przejazd okazał
się być jednak droższym. Potem już był tylko kilkunastogodzinny
lot ku Europie.
Ta wyprawa uwrażliwiła mnie na znaczenie słowa "Azja".
Często rozumiane jest jako zacofanie intelektualne, kulturalne,
gospodarcze i technologiczne. Po powrocie do Polski i wpadnięciu
w retorykę powyborczą byłem już pewien, gdzie jest tak rozumiana
Azja.
Udział polskiej ekipy w Olimpiadzie Chóralnej zakończył się
wielkim sukcesem, biorąc pod uwagę brak aklimatyzacji i zupełnie
odmienną kulturę panującą w Korei. Siódme miejsce w klasyfikacji
medalowej Olimpiady ogłoszono światu za pośrednictwem wielkiej
gali telewizyjnej w BEXCO. Akademicki Chór Uniwersytetu Gdańskiego
zdobył dwa złote medale i jeden srebrny (dodatkowy trzeci
złoty medal otrzymał dyrygent za wybitne dyrygowanie), mój
chór Akademicki Chór Politechniki Śląskiej - trzy srebrne.
W tyle pozostały takie potęgi kulturalne jak Amerykanie, Niemcy
(organizatorzy przyszłej Olimpiady Chóralnej w Bremie 2004),
Holendrzy i Włosi. Szkoda, że naszego sukcesu nikt w Polsce
nie zauważył...
|