Filmy można dzielić na wesołe i smutne, wciągające i nudne,
dobre i złe (to wprawdzie uogólnienie, ale z reguły da się
uzasadnić). Dodałbym tu jeszcze dwie kategorie. Pierwsza to
filmy, które "dobrze wchodzą" - przyjemnie się je
ogląda i łatwo komentuje. Druga - to filmy, które są dla widza
udręką; które sprawiają, że fotel kinowy robi się niewygodny
i twardy. Z takiego filmu najchętniej by się wyszło, a jednak
się nie wychodzi. Dlaczego? Bo ta udręka nie jest skutkiem
miernoty reżysera, czy dyletanctwa aktorów. To kwestia tematu
i sposobu przedstawienia go na ekranie. "Pianista"
jest właśnie takim filmem.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie zarzuci Romanowi Polańskiemu,
że robi słabe filmy. Do gry Adriena Brody'ego i jego filmowych
partnerów też nie można się przyczepić. Scenografia - jak
się patrzy. Mój podziw wzbudziły obrazy zniszczonej Warszawy,
którą wędruje osamotniony bohater. O muzyce nawet nie wspomnę.
Dlaczego więc wierciłem się w fotelu i czułem nieprzyjemne
gniecenie w dołku? A jak można zareagować na scenę, w której
starszej kobiecie ktoś wyrywa miskę z zupą, a kiedy ta się
wylewa, zlizuje ją z chodnika? Albo kiedy esesman bez mrugnięcia
okiem strzela w głowę żydówce? Mimo takich drastycznych scen
"Pianistę" trzeba obejrzeć. Nie było bowiem dotąd
filmu, który z kronikarską niemal dokładnością pokazywałby
horror społeczności żydowskiej zamkniętej w pułapce getta,
skąd wyjeżdżało się tylko do Treblinki.
Wojenne losy wybitnego pianisty, Władysława Szpilmana, to
tylko pretekst do szerszego spojrzenia na gehennę, jaka stała
się udziałem żydów. Nie tylko polskich, bo Warszawa to raczej
symbol. To mogło być inne europejskie miasto. Ale to symbol
szczególny. Żadnej innej stolicy hitlerowcy nie niszczyli
z taką zaciętością. Bo też żadna nie stawiła takiego oporu.
Szpilman przetrwał w Warszawie, bo znalazło się parę osób,
które mu pomogły. Polański nie gloryfikuje altruizmu Polaków,
ale czuje się jego wdzięczność. W końcu jego też - jako małego
chłopca - wyrwano ze szponów śmierci ubranej w mundur SS. Szpilman
przeżył jednak także dzięki muzyce. Najlepsza scena w filmie
to ta, w której - zamknięty w zakonspirowanym mieszkaniu i
zobowiązany do zachowania absolutnej ciszy - zasiada przed
fortepianem. Po chwili zaczyna płynąć muzyka, a my widzimy
palce pianisty, które poruszają się, ale... wcale nie uderzają
w klawisze. Wyobraźnia, pamięć i jakiś szczególny zmysł, dany
tylko największym artystom - pozwoliły Szpilmanowi znieść
psychiczne katusze okupacji.
To dobrze, że powstają takie filmy - ludzie zbyt łatwo zapominają
o mrocznej stronie historii. Zwłaszcza, jeśli żyją gdzieś
daleko, za oceanem. Wolę tylko, kiedy kręcą je Europejczycy.
"Lista Schindlera" też była ważnym filmem, ale za
dużo w niej było emocjonalnych huśtawek. Jeśli ktoś zapyta
mnie, czy warto obejrzeć "Pianistę", odpowiem bez
wahania: tak! Wprawdzie jeden mój znajomy dopatrzył się w
nim scenograficznych i aktorskich niedociągnięć, ale Polański
i Brody i tak dostaną Oscara. Możecie mnie trzymać za slowo.
|