Robert Altman w swoich filmach od jakiegoś czasu stosuje
podobny klucz. Wprowadza kilka wątków i mnóstwo bohaterów,
stopniowo odsłaniając skomplikowane więzy, które ich łączą.
Tak było między innymi w pamiętnym "Na skróty".
Podobnie jest i w "Gosgord park". Tym razem Altman
znęca się nad brytyjską arystokracją lat 30-tych XX wieku.
Ukazuje pustkę ich luksusowej egzystencji, którą lordowie
i hrabiny próbują wypełnić plotkami, intrygami, romansami
i polowaniami.
Właśnie na polowanie przyjeżdża do Gosford Park - wiejskiej
rezydencji sir Williama McCordle - gromada próżniaków błękitnej
krwi. Jedzą, piją, lulki palą, dobijają interesów. Jak to
na wyżynach szlachectwa. Niżej - wre praca służby. Niżej dosłownie,
bo w piwnicach pałacu. Tam i z powrotem biegają kucharki,
pokojówki, lokaje. Wśród nich też obowiązuje etykieta i tradycja.
Wydawałoby się, że arystokraci oraz ich służący to dwa różne
światy, odległe od siebie jak Księżyc od Ziemi. U Altmana
jest inaczej. Obie warstwy społeczne stykają się nie tylko
podczas wydawania poleceń i usługiwania. Łączą je uczucia,
romanse, czasem nawet pokrewieństwo. Oba światy są w gruncie
rzeczy podobne: w obu rozkwita czyjaś niespełniona miłość,
plotkuje się i oszukuje, każdy skrywa jakąś tajemnicę. Pod
koniec filmu okazuje się zresztą, że wszyscy są krewnymi wszystkich.
Czyżby to zawoalowane przesłanie, że wszyscy ludzie są jedną
wielką rodziną, a podziały klasowe to niepotrzebna fikcja...?
Miło było zobaczyć tylu znakomitych aktorów w jednym filmie
(to też altmanowska tradycja): Maggie Smith, Charles Dance,
Kristin Scott Thomas, Emily Watson, Derek Jacobi... Nie będę
dalej wymieniać, bo zabraknie tu miejsca. Wszyscy grają oszczędnie
(brytyjski chłód?), ale bez zarzutu. Rytm filmu też jest wolny.
W końcu rzecz rozgrywa się na angielskiej wsi.
Gdybym miał ocenić "Gosford Park" jednym zdaniem,
powiedziałbym: Robert Altman nakręcił jeszcze jeden dobry
film - bo inaczej nie wypadało.
|