CIĄG
DALSZY ARTYKUŁU "FATUM NA BLEJTRAMACH"
Prawdopodobnie
w latach 70. ubiegłego wieku hiszpański artysta Bruno Amadio,
znany też jako Bragolin, namalował obraz pt. "Płaczący
chłopiec". Faktycznie była to seria obrazów zwana TCB
(od angielskiego tytułu "The Crying Boy"), a występując
w rozmaitych wersjach sztuka tego typu zyskała miano malarstwa
masowego.
W każdej z nich bohaterem jest chłopiec w wieku między 4
a 10 lat. Już po kilku latach od rozpowszechnienia kopii obrazu
w Wielkiej Brytanii wiadomo było, że "Płaczący chłopiec"
niesie ze sobą klątwę, lub jak kto woli - emituje złą energię,
powodującą serię nieszczęść w domach, w których miał okazję
się pojawić. Kariera "przeklętego obrazu" rozpoczęła
się w 1985 roku, opisał ją dokładnie brytyjski tabloid "The
Sun". W śledztwie ustalono, że model - mały chłopiec,
był sierotą. Wkrótce po skończeniu obrazu studio artysty spłonęło,
a chłopiec zginął w wypadku samochodowym. Jednak kilka osób
znanych jako medium uważa, że dusza chłopca została uwięziona
w obrazie, a przekleństwo roztoczyło swoją moc na wszystkie
wersje tego dzieła. Jak pokazuje historia - klątwa działa
wyłącznie na te osoby, które mają świadomość jego niezwykłej
niszczycielskiej mocy.
Klątwa zatacza krąg
4 sierpnia 1985 roku "The Sun" opublikował reportaż
o historii serii "Płaczących chłopców", nazywając
je obrazami przynoszącymi nieszczęście. Jednym z bohaterów
reportażu był strażak, Peter Hall. Stwierdził on, że w spalonych
domach, w gaszeniu których uczestniczył, strażacy zwykle znajdowali
niezniszczoną kopię "Płaczącego chłopca". Zarówno
Hall, jak i jego koledzy zaczęli wzywać Brytyjczyków to pozbycia
się obrazu ze swoich domów. Na przekór wszystkim postąpił...
sam brat strażaka, który kupił obraz i wyśmiewał apele brata.
Wkrótce potem pożar doszczętnie zniszczył część jego domu.
Obraz został nietknięty przez płomienie. Nazajutrz zniszczyła
go sama rodzina.
Następnego dnia po ukazaniu się reportażu w redakcji rozdzwoniły
się telefony. Brytyjscy właściciele kopii obrazu opowiadali
swoje historie. Dom Dory Mann z Surrey został doszczętnie
strawiony przez pożar. Spłonęło wszystko, z wyjątkiem... "Płączącego
chłopca". Domy Sandry Craske z Kilburn, jej szwagierki,
oraz ich koleżanki spaliły się wkrótce po tym, jak wszystkie
trzy kobiety kupiły sobie właśnie ten obraz. Craske twierdziła,
że obraz na ścianie nieporuszany przez nikogo kołysał się
w prawo i lewo. Linda Fleming z Leeds i Jane McCutcheon z
Nottingham również straciły domy w pożarach. Spłonęło wszystko
za wyjątkiem "Chłopca". Pod koniec dnia zadzwoniła
przerażona Janet Wyatt z Wroxal mówiąc, że po przeczytaniu
reportażu usiłowała spalić swoje dwie kopie obrazu, ale żadnej
z nich płomienie się nie imały...
Nim zbadano, czy obrazy nie zostały wykonane z niepalnych
materiałów lub samo ich umieszczenie ograniczało dostęp płomieni,
redakcja została zalana informacjami o pożarach związanych
z "Płaczącym chłopcem". Jednak znane daty są datami
zgłoszenia sprawy, nie pożaru. Naukowcy sądzą, że wiele osób
pokrzywdzonych po prostu zapomniało o przyczynach naturalnych
wzniecenia pożaru, jakimi mogą być niesprawna kuchenka czy
niezgaszony papieros. Pamietali jedynie, że ich dom spalił
się wtedy, kiedy wisiał w nim przeklęty obraz. Na przykład
grupa studentów, która wynajmowała dom, doniosła o pożarze
po publikacji materiału w prasie. Jednak, jak się okazało,
pożar miał miejsce jeszcze przed publikacją. Spłonęła cała
piwnica, pozostała w niej tylko jedna nienaruszona rzecz -
obraz płaczącego chłopca.
Brytyjskie gazety nie przestawały publikować reportaży o pechu
właścicieli obrazu. Co ciekawe, ilość pożarów w domach, gdzie
wisiał obraz, zaczęła się zwiększać. Klątwa chłopca zaczęła
zakreślać też szersze kręgi - nabywcy obrazu zapadali na ciężkie
choroby lub ulegali wypadkom. Prawdziwa panika zaczęła się
wtedy, kiedy zaczęli ginąć ludzie. Jedna z kobiet oskarżała
obraz o spowodowanie śmierci męża i trzech synów. W brytyjskich
mediach wrzało.
W święto Halloween, 31 października 1985 roku odbyło się w
Anglii rytualne spalenie tysięcy kopii "Płaczącego chłopca".
Akcję patrolowały jednostki straży pożarnej. Niektórzy jednak
nie wyrazili zgody na tak brutalne pozbycie się pięknego obrazu.
Setki "Płaczących chłopców" pozostały w brytyjskich
domach. A prasa wciąż odnotowuje wypadki, również śmiertelne,
których ofiarami są zwykle ci, którzy odmówili pozbycia się
płótna. Obraz wszedł w interakcję z niektórymi ze swoich właścicieli.
I, jak twierdzą ci, którzy wierzą w klątwę "Płaczącego
chłopca" - w niezawoalowany sposób po prostu się ich
pozbył.
"Po prostu dobra historia"
Od publikacji w brytyjskich mediach na temat rzekomej klątwy
serii "Płaczących chłopców" minęło wiele lat. Całkiem
niedawno zainteresował się nią największy sceptyk Europy,
który wziął pod lupę zarówno same obrazy, jak i historię,
która nabrała cech legendy miejskiej. Jest nim dr David Clarke,
najbardziej znany demaskator zjawisk nadprzyrodzonych. Wykłada
dziennikarstwo i folklor na Uniwersytecie Sheffield Hallam
w północnej Anglii. Jako dziennikarz ma za sobą dziesięć lat
praktyki w redakcjach takich magazynów jak Sheffield Star
i Yorkshire Post. Jest też stałym współpracownikiem BBC History
Magazine i The Fortean Times. To doświadczenie zawodowe wystarczy
mu, by patrzeć na świat oczami realisty.
Clarke jest też autorem wielu książek objaśniających genezy
powstania i rozprzestrzeniania się mitów i legend miejskich.
(Ciekawe, czy wytłumaczyłby logicznie fenomen czarnej wołgi,
jeżdżacej po warszawskich ulicach w epoce gierkowskiej?) Ten
naukowiec i dziennikarz wdeptał w ziemię zasadność wiary w
zjawiska nadnaturalne, takie jak UFO, duchy czy anioły. W
licznych publikacjach, a nawet w swojej biografii podważa
logiczną zasadność istnienia form inteligencji pozaziemskiej,
"odwiedzających" naszą planetę: "Zjawisko UFO
może mieć pochodzenie bardzo egzotyczne, najprawdopodobniej
jako UAP [Unidentified Atmospheric Phenomena - niezidentyfikowane
zjawisa atmosferyczne; przyp. aut.]. Moje stanowisko w tej
sprawie jest tożsame z opinią Carla Junga, który w swojej
książce "Flying Saucers" [Latające spodki; przyp.
aut.] zauważa: "coś widziano, ale nikt nie wie co".
Zdaniem Clarke'a problem nie tkwi w wierze w UFO, ale w samej
ufologii, która kłóci się z faktami naukowymi, a jej jedynym
"potwierdzeniem" są relacje naocznych świadków.
Niektóre z nich są tak ubogie, że nie mają żadnej wartości
poznawczej. Ufologia, jego zdaniem, jest zdezorganizowana
i opiera się na łatwowierności, zatem jej wyników nie można
brać na poważnie nawet z minimalnym prawdopodobieństem.
Ale wróćmy do klątwy na blejtramach: historię, nagłośnioną
przez brytyjskie media Clarke pamiętał z lat osiemdziesiątych.
Sprawa niepalnych, pechowych obrazów była na pierwszej stronie
"The Sun" i w telewizji.
Clark zaczął interesować się historią przeklętej serii "Chłopców"
i już na początku ustalił, że w druku i składzie farby drukarskiej
nie było niczego nadzwyczajnego. Rozpoczął intensywne badania,
których rezultaty okazały się oczywiste i łatwe do przewidzenia:
cała seria obrazów wydrukowana była na drewnie o wysokiej
gęstości, które jest praktycznie niepalne. Opowieści o kołyszących
się na ścienie blejtramach, które miały zwiastować śmierć
ich właścicieli - pominę milczeniem.
John Murphy, redaktor naczelny "The Sun", który
w 1985 roku rozpoczął zakrojoną na szeroka skalę medialną
akcję związaną z klątwą "Płaczącego chłopca", wciąż
jest zaskoczony rozgłosem, jaki jego publikacja zyskała na
całym świecie. Dziś, jako wydawca magazynu twierdzi, że zrobienie
z niej sensacji było wygodne dla zgłaszających się do mediów
rodzin, a także było świetną reklamą dla jego gazety. "A
poza tym", dodał, " to była po prostu dobra historia".
I to wszystko. Miało być strasznie, ale nie było. Ale czy
codzienne życie nie jest straszniejsze od fikcji? Kto ma wątpliwości,
niech włączy telewizję.
|