Sylvestrowi
Stallone lada chwila stukną 62 lata. Aktor jest więc prawie
w wieku emerytalnym. Srogo się jednak rozczaruje ten, kto
sądzi, że Sly dotarł do etapu grania starszych panów o stoickim
światopoglądzie.
Rok 2006, na ekrany wchodzi film "Rocky Balboa"
- szósta część serii o dzielnym bokserze. Rok 2008, wytwórnia
Lions Gate Films wprowadza do kin czwarty film o komandosie
Johnie Rambo. O co tu chodzi? Stallone zatęsknił za sławą,
skończyła mu się kasa, czy też brakuje mu pomysłów na dalszą
karierę?
Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku, i nie ma większego sensu
szukać odpowiedzi na to pytanie. Widzowie wychowani na przygodach
Rambo czekali na kolejny film z utęsknieniem. Jako że (pomijając
"Pierwszą krew") schemat fabularny się nie zmienia,
także w "Johnie Rambo" nasz bohater przejdzie
podobną drogę co w poprzednich częściach. Będzie straceńcza
misja, dużo krwi i trupów. I o to chodzi, nikt nie oczekuje
od mrukliwego zabijaki by nagle zaczął recytować Szekspira,
albo podrywać panienki w nocnych klubach.
W najnowszym filmie, wyreżyserowanym przez samego Stallone'a,
mamy prawdziwą jatkę. Powiedzieć, że trup ściele się gęsto,
to prawie skłamać. Tu trupów jest więcej niż żywych ludzi.
Praktycznie każda postać, którą - choćby przez chwilę, ujrzymy
na ekranie, prędzej czy później zginie. Wyjątki można policzyć
na palcach jednej ręki. Naturalnie Rambo wyjdzie cało z krwawej
rzeźni - Sly musi sobie wszak zostawić otwartą furtkę, na
wypadek gdyby za dwa lata zaistniała konieczność nakręcenia
piątego filmu o ponurym marine. Mam tylko nadzieję, że akcja
nie będzie się toczyć w Azji Południowo-Wschodniej - to się
już zrobiło nudne. Ostatnia scena daje nadzieję, że - jeśli
w ogóle, miejscem zdarzeń będą znów Stany Zjednoczone.
Tym razem jednak Rambo ciągle walczy w gęstwinie azjatyckiej
dżungli. Wyciągnięty z tajskiej wioski, gdzie trudni się łowieniem
węży i ryb, daje się namówić na przewiezienie łodzią grupy
amerykańskich misjonarzy do ogarniętej pożogą wojny domowej
Birmy. Amerykanie chcą dostarczyć lekarstwa, Dobrą Nowinę
oraz kaganek oświaty do obozu partyzantów walczących od lat
z reżimową armią. Nietrudno się domyślić, że grupa wpadnie
w ręce birmańskich sadystów w zielonych mundurach, a Rambo
wyruszy by ich odbić. W towarzystwie najemników, opłaconych
- tu się uśmiałam, przez Kościół Chrystusowy z Kolorado.
Co dalej - już wstępnie opisałam. By ostrzec nostalgicznie
nastrojonych dawnych fanów Johna Rambo, uprzedzam, że na ekranie
eksplodują głowy, fruwają odrąbane kończyny, a posoka leje
się strumieniami. Być może ta wizualna dosłowność jest jakimś
signum temporis, ale sądzę, że warto wiedzieć czego się spodziewać.
Stallone ma już swoje lata. Nie jest młodzieniaszkiem i nie
próbuje tego na siłę ukryć. Wiek nadał jego rysom wyraz pewnej
dobroduszności, co zabawnie kontrastuje ze scenami walk. Widać
jednak, że Sly nie zamierza przejść na emeryturę, a i kondycję
ma fantastyczną.
Rambo zawsze rozgrywał swoje potyczki w aktualnym kotakście
społeczno-politycznym. W "Pierwszej krwi" był uosobieniem
weterana wojennego, nękanego przez PTSD (zespół stresu pourazowego).
Dramat więźniów amerykańskich w Wietnamie był tłem drugiego
filmu. W "Rambo III" mieliśmy jeden z pierwszych
wglądów w sytuację w Afganistanie, na ekranie pojawili się
mudżahedini i ich dżihad. Czwarty film przenosi nas do rządzonej
przez okrutną juntę Birmy i zarysowuje obraz trwającej od
60 lat wojny domowej. Armia birmańska, z pomocą chińskich
dostawców broni, systematycznie eksterminuje tam kareńską
mniejszość etniczną, dopuszczając się mordów, gwałtów i zamieniając
życie Karenów w piekło.
Być może Sylvestrem Stallone kierowały szlachetne intencje,
być może chciał dzięki swojemu filmowi zwrócić uwagę świata
na problem Birmy. Mam jednak wrażenie, że posłużył on tylko
jako pretekst do pokazania jatki i morderczych zdolności głównego
bohatera. Obym się myliła.
|