Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch - Wizja lokalna
Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



CZARODZIEJ GITARY

Olaf Ważyński



 


Jeff Healey nie żyje. Nie da się tego ująć bardziej prosto. Nie ma też sensu mówić o tym wyszukanymi słowy, bo nie zmieni to smutnego faktu. Jeff Healey zmarł w wieku 41 lat.

Pierwszy raz usłyszałem (i zobaczyłem Healeya) w 1989 roku, kiedy wystąpił w filmie "Wykidajło" u boku Patricka Swayze. Opadła mi szczęka na widok niewidomego faceta, który absolutnie genialnie wycinał bluesy na gitarze ułożonej poziomo na kolanach. Miał już wówczas na koncie pierwszą płytę "See The Light", pierwszy przebój "Angel Eyes" Angel Eyes i nominację do Grammy w kategorii "najlepszy utwór instrumentalny" za utwór "Hideaway". Światowa sława przyszła chwilę potem.
Norman Jeffrey Healey stracił wzrok we wczesnym dzieciństwie wskutek rzadkiej, ale groźnej choroby - raka siatkówki oka. Mimo to nauczył się grać na gitarze już w wieku trzech lat, a z czasem rozwinął swój niezwykły styl gry. Kiedy jako 17-latek zakładał pierwszy zespół był już doskonałym wirtuozem.
Nigdy nie mówiono o nim "niewidomy gitarzysta", ani nawet "wielki niewidomy gitarzysta". Był świetnym i utalentowanym muzykiem, nazywanym często czarodziejem gitary. Kalectwo nie miało tu nic do rzeczy. Wprawdzie ze względu na nie był przez wielu rozpoznawany, ale nikt nie ma chyba wątpliwości, że i ze sprawnym wzrokiem Jeff grałby fantastycznie.
Bluesa grał z werwą, czasem niemal drapieżnie. Przyjaciele wspominają, że niemal "atakował" gitarę. Jego talent przekonał takich muzyków jak Stevie Ray Vaughan, George Harrison, B.B. King, czy Mark Knopfler do wspólnego grania. Ale miał też w sobie coś więcej. "Potrafił działać szybko na kilku frontach jednocześnie. Przez całe życie poświęcał się różnym rzeczom naraz", mówi Holger Petersen, szef wytwórni Stony Plain Records, która wydała kilka płyt artysty.
Faktycznie, Jeff Healey miał w sobie dużo energii i wiedział, jak ją spożytkować. Oprócz nagrywania bluesowych płyt, regularnie występował w noszącym jego nazwisko klubie muzycznym w centrum Toronto, miał swoją audycję radiową i kolekcjonował rzadkie single jazzowe. W piwnicy swojego domu miał ich ponad 30 tysięcy!
Spora porcja energii szła też na walkę z chorobą. Rak nękał go przez długi czas. Nieprawdą jest jednak, że zmagał się z nim przez całe życie. Przez wiele lat był zdrowy.
Rak zaatakował ponownie dwa lata temu. Muzyk miał nowotwór ud, przeszedł też operację wycięcia części płuca. Radioterapia i chemoterapia nie powstrzymały przerzutów.
Jeff Healey zawsze miał w sobie dość siły, by wierzyć w zwycięstwo nad chorobą. Nie żył z nią; szedł do przodu nie myśląc o tym ciężkim brzemieniu. Nawet będąc w ciężkim stanie nie zrezygnował z koncertów i planował na ten rok tournee po Europie. "Miał w sobie tyle radości", wspomina Holger Petersen. "Każdy kto widział Jeffa na scenie zrozumie co mam na myśli".
Blues i rock dały mu sławę. Płyta "Hell To Pay" z 1990 roku przyniosła kilka hitów oraz wspaniałą wersję beatlesowskiego "While My Guitar Gently Weeps" While My Guitar Gently Weeps. Kolejne albumy ugruntowały jego pozycję jako jednego z najlepszych gitarzystów bluesrockowych świata. Ale prawdziwą pasją Jeffa był... jazz.
Rzadko komu udaje się w ciągu życia "odkryć siebie samego na nowo". Healey-bluesman stał się Healeyem-entuzjastą jazzu. Niespodziewanie objawił się światu jako utalentowany trębacz. Szczególnie upodobał sobie jazz lat 20. i 30. XX wieku. Godna polecenia jest np. płyta ze standardami jazzowymi z tamtych lat "Adventures In Jazzland" Emaline z 2004 roku. Jeff zaangażował się też w wydawanie na CD rzadkich nagrań nieżyjących już muzyków jazzowych - np. Fletchera Hendersona z Louisem Armstrongiem.
Krótko przed śmiercią Healey wrócił jednak do bluesa. Razem z kolegami z zespołu The Jeff Healey Blues Band (o którym zwykł mawiać "najlepsza cholerna kapela klubowa w Kanadzie") nagrał nową płytę. Większość w studiu, ale dwa kawałki zarejestrowano podczas koncertu w Londynie, dwa inne były nagrane na żywo w klubie Jeff Healey's Roadhouse w Toronto. "To szansa na przedstawienie zespołu szerszej publiczności poza granicami kraju i odświeżenie paru świetnych piosenek", mówił Jeff. Rzeczywiście, na płycie "Mess of Blues" jest sporo standardów: "The Weight", "Jambalaya" Jambalaya, "How Blue Can You Get", czy "Shake Rattle and Roll". Każdy z nich został naznaczony stylem Healeya, który tchnął w te stare numery nowego ducha. Niestety, artysta nie doczekał premiery albumu, która ukaże się w Europie 20 marca.
Popularyzator jazzu, wirtuoz gitary, energiczny i wesoły facet znany z charakterystycznego poczucia humoru... Pustka po takich ludziach jest wyjątkowo dojmująca. O tym jak bardzo Jeff Healey był ceniony wśród muzyków niech świadczą słowa bluesmana Colina Jamesa: "Byli już gitarzyści, którzy wyczyniali cuda z instrumentem; grali za plecami i od tyłu - Jimi Hendrix, czy Albert King. A potem przyszedł Jeff i pokazał nam, że był to zwykły kicz".

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone