Gdzie
się podział stary, dobry Woody Allen? Przeintelektualizowane,
ale przez to śmieszne dialogi, nowojorska bohema, światek
aktorów, literatów i psychiatrów? Reżyser zestarzał się, a
wraz z nim ów cudowny, inteligentny humor z dawniejszych filmów.
Woody Allena postrzegałem zawsze jak jednego z najoryginalniejszych
artystów współczesnego świata, człowieka-instytucję do rozśmieszania.
Filmy takie jak "Bananowy czubek", "Wszystko,
co zawsze chcieliście wiedzieć o seksie, ale baliście się
zapytać", "Miłość i śmierć", czy "Seks
nocy letniej" były fantastycznym antidotum na głupotę
i lekarstwem w przypadku obcowania ze zbyt ponurymi ludźmi.
Allen był dla mnie jednym z bogów na filmowym Panteonie, absolutnym
numerem jeden - zarówno w latach 70-tych, 80-tych, jak i 90-tych.
Trzy dekady królowania Mistrza to bardzo dużo, więcej niż
można by oczekiwać. A mimo to wydawało mi się, że tak będzie
już zawsze, tak po prostu musi być.
Dodam od razu, że cenię reżysera również za filmy poważne,
np. analizującą kłopoty z emocjami "Inną kobietę",
czy poruszających tematykę rozwodów "Mężów i żony".
I chociaż Woody Allen sam przyznał w jednym z wywiadów, że
czasem ma problem z decyzją - robić komedię, czy dramat? -
to jednak ostateczne dzieło nie pozostawia zwykle wątpliwości.
Jednak wątpliwości nie opuszczały mnie przez cały czas trwania
filmu "Scoop - Gorący temat", ostatniego
jak dotąd filmu Mistrza. Nie zaśmiałem się ani raz, zaledwie
kilka razy się uśmiechnąłem. To marnie, jak na komedię. Co
gorsza, Woody Allen sam zagrał w tym filmie udowadniając,
że jego czas jako aktora już przeminął.
"Scoop - Gorący temat" to historia dziennikarskiego
śledztwa, prowadzonego przez Sondrę Pransky, młodą adeptkę
zawodu, którą namówił do tego... duch zamordowanego dziennikarza.
Tkwiąc między życiem i śmiercią, cały czas umykając Kostusze,
podsuwa on dziewczynie kolejne hipotezy i podpowiada jaki
ruch wykonać. Rzecz dotyczy zaś seryjnego zabójcy grasującego
w Londynie. Podejrzenie Sondry i współpracującego z nią iluzjonisty
Sida pada na przystojnego arystokratę. Sprawa komplikuje się,
kiedy dziewczyna zakochuje się w czarującym mężczyźnie - w
dodatku prawdopodobnie z wzajemnością.
Materiał na niezłą komedyjkę, prawda? Niestety, tym razem
Woody Allen nie stanął na wysokości zadania. Nakręcił film,
który nie tylko nie śmieszy (co ostatecznie można by 72-letniemu
reżyserowi wybaczyć), ale i nuży. Dialogi, tak barwne i dowcipne
w jego starszych filmach, tu sprawiają wrażenie pisanych w
mękach i pod przymusem. Historia, bądź co bądź kryminalna,
w ogóle nie intryguje. Podstawowe pytanie wynikające ze scenariusza
- czy arystokrata Peter Lyman jest Tarotowym Mordercą, zostaje
zastąpione w umyśle widza innym pytaniem - po co Woody Allen
nakręcił ten film? Żeby dać sygnał: "zestarzałem się
i stępiło się moje poczucie humoru"? Trzeba było zrezygnować
z elementów komediowych i zrobić porządny kryminał.
Męskie oko z przyjemnością zatrzyma się na grającej główną
rolę Scarlett Johansson, najwyraźniej nowej muzie Woody Allena
(wystąpiła w jego poprzednim filmie "Wszystko gra",
pojawi się także w najnowszym obrazie, który jest dopiero
na etapie postprodukcji). I to chyba jedyny atut filmu. Bo
partnerujący jej Hugh Jackman i sam Allen nie popisują się
niczym szczególnym.
Szczerze pragnę wierzyć, że to nie trwała zapaść twórcza,
tylko chwilowa zadyszka i drobne nieporozumienie. Z tym większą
niecierpliwością będę czekał na następny film Woody Allena,
a tymczasem obejrzę sobie po raz trzydziesty ósmy "Śpiocha",
albo "Miłość i śmierć".
|