Boże!
Jak proste, łatwe i przyjemne jest życie. Przynajmniej w komediach
romantycznych. Takim właśnie filmie jest właśnie "Dobry
rok" Ridley'a Scotta, choć nie wiedzieć czemu w niektórych
materiałach ten film opisywany jest jako dramat.
Niech Was nazwisko reżysera nie skłoni do fałszywych wniosków.
Rzeczywistość w filmie jest bowiem trywializowana do bólu.
Dziwi jedynie obecność w obsadzie Russella Crowe'a na miejscu
zarezerwowanym dotąd dla Hugh Granta. Rola, a raczej schemat,
w który musiał się wcielić Crowe, w stu procentach przypomina
bowiem model eksploatowany bez reszty przez tego drugiego.
Nikt już chyba nie ma ochoty na osiemnaste wcielenie Granta
bliźniaczo podobne do poprzedniego, więc angaż dostał Crowe
- tak to chyba wyglądało na etapie kompletowania obsady.
Główna postać filmu, londyńczyk Max Skinner, jest zimnym draniem,
a do tego rekinem finansjery. Każdy jego ruch to finansowy
blitzkrieg. Niespodziewanie ów jegomość dostaje w spadku winnicę
we Francji. Oczywiście zamierza ją natychmiast sprzedać. Gdy
jednak pojawia się na miejscu odkrywa, że... No i tu kompletna
wpadka w scenariuszu, bo gość zasadniczo niczego nie odkrywa.
Znajduje wprawdzie własne ślady z dzieciństwa, co jest powodem
do kilku sentymentalnych "wycieczek". Ale aż chciałoby
się poznać jakiś nowy świat, nowych ludzi, ugrać coś na zderzeniu
wymuskanego maklera z francuską prowincją. Toż to studnia
bez dna dla potencjalnych żartów, dykteryjek, podszczypywania
angielsko-francuskiego. Zamiast tego mamy dość tępawy humor.
Raz trzeba się śmiać, bo facet wpadł do pustego basenu, kiedy
indziej - bo przestraszył się robactwa. Kiepskie, bardzo kiepskie.
Zdecydowanie poniżej oczekiwań.
Dla nikogo nie może być najmniejszym zaskoczeniem, że pojawił
się również wątek miłosny. Ów romans został jednak poprowadzony
w sposób okrutnie sztampowy. Pierwsze spotkanie to konflikt,
drugie to pogodzenie, trzecie to łóżko. Brawo. Trudno jednak
pojąć, za co nasz bohater pokochał prowincjonalną kelnerkę,
bo że miał ochotę ją - pardon - bzyknąć, to akurat było wiadomo
od samego początku. Nieco zamieszania wprowadza kolejna postać
kobieca, ale nie chcę zdradzić wszystkiego do końca. Zresztą
i tak wiadomo jak, po raz sto pięćdziesiąty dziewiąty, skończy
się film tego rodzaju. Nie ma żadnego zaskoczenia. Żyli długo
i szczęśliwie.
Mówiąc mniej uszczypliwie, dwie godzinki upływają dość płynnie,
od czasu do czasu można jednak troszkę się pośmiać. Miłym
dodatkiem dla oka są zdjęcia. Zbyt często są one jednak prowadzone
w ciasnych kadrach, wygenerowanych, jak się domyślam, w hollywoodzkich
studiach. Owej, pachnącej serami, francuskiej chłopskiej prowincji
jest tu strasznie mało. Pojawiają się piękne zdjęcia ogrodu,
zmurszałych ławek, pokrytych nieodgarniętymi liśćmi ścieżek,
i to wszystko.
Russell Crowe jest całkiem wiarygodny jako zimny sukinkot.
Ale kompletnie nie widzę w nim gościa, który nagle mięknie
i zamienia się we wrażliwca. Metamorfoza głównej postaci kompletnie
mnie nie przekonuje. Bardzo przyjemnie za to patrzyło się
na aktorkę o nazwisku Valeria Bruni Tedeschi. Wyczytałem,
że to już uznana i dojrzała artystka, zresztą to siostra Carli
Bruni - dla jednych modelki, a dla innych całkiem interesującej
piosenkarki. W każdym razie lekcję pod tytułem Valeria Bruni
Tedeschi radzę odrobić bardzo dokładnie, bo warto. Przyznaję,
że to największe odkrycie w tym filmie. Co jeszcze o "Dobrym
roku" można powiedzieć dobrego? Ano, jak zauważyłem,
film podoba się kobietom. Więc jeśli czytają to panie, to
zachęcam do pójścia do kina, a jeśli panowie, to również -
ale tylko towarzystwo ukochanej może wynagrodzić ten wysiłek.
Uczciwie trzeba przyznać, że nie jest on aż tak bolesny. Z
kina wychodziłem w sympatycznym nastroju. W końcu może właśnie
o to chodzi.
|