20
lat nieprzerwanego wspólnego grania - to jubileusz, który
w show biznesie zdarza się raczej rzadko. Jeśli ktoś funkcjonuje
tak długo, to oznacza, że muzyka jest genialna, zespół jest
prowadzony twardą ręką, a przede wszystkim trafił w gust publiczności
i reaguje też na zmiany owego gustu. Z całą pewnością o zespole
Rippingtons nie można powiedzieć, że gra genialną muzykę.
Reszta jednak pasuje jak ulał.
Początkowo przedsięwzięcie miało mieć charakter okazjonalny,
incydentalny. Dopiero później okazało się, że to jedna z ważniejszych
grup fusion. Sukces założonej w 1986 roku przez gitarzystę
Russa Freemana grupy był jednak tak ogromny, że stała się
ona trampoliną do błyskotliwych karier paru muzyków. Spójrzmy
na saksofon. Najpierw Kenny G. Facet zrobił przecież oszałamiającą
solową karierę. Na jego miejsce przyszedł skośnooki Jeff Kashiwa.
Ale i on zaczął z czasem nagrywać własne płyty. Na najnowszych
nagraniach zmienił go więc Eric Marienthal - absolutnie jedna
z największych obecnie gwiazd grających na saksofonie. Inną
megagwiazdą, która przewinęła się przez zespół Russa Freemana
jest pianista David Benoit. Gdy zaczynał grać w grupie, był
już uznanym klawiszowcem. Chyba raczej nie musiał dorabiać
do pensji. Przeważyła zapewne przyjaźń z liderem grupy. Jeszcze
innym instrumentalistą, którego jakimś cudem Freeman przekabacił
był Steve Reid. Powiedzmy sobie szczerze, ten perkusista bardziej
chwali się współpracą z Milesem Davisem czy Jamesem Brownem
niż z The Rippingtons. Za sukcesem zespołu stoi więc prawdopodobnie
po prostu ogromna charyzma i upór Freemana. Trudno odgadnąć
jakim cudem zgarnia z rynku najlepszych muzyków, ale można
zaryzykować żart, ze każda sława kiedyś grała w The Rippingtons.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że tą muzyką trudno
jednak się zachwycać. Owszem, kilka kawałków jest genialnych.
Uwielbiam na przykład "Caribbean Breeze" z płyty
"Life In The Tropics" z 2000 roku. To w ogóle jeden
z nielicznych numerów, których mogę słuchać po parę razy z
rzędu. W sumie jednak ów sentymentalny duecik Freemana z Peterem
White'm jest wyjątkiem potwierdzającym regułę. A brzmi ona
tak: The Rippingtons to zespół instrumentalny, czasami określany
jako jazzowy bądź smooth jazzowy, o dość schematycznym plastikowym
brzmieniu, płaskiej ekspresji, generalnie niezbyt porywającym
charakterze. Niebezpiecznie oscyluje w stronę relaksacyjnego
"muzaku". To mało, gdy weźmie się pod uwagę, jak
wielcy muzycy pracują na ten efekt.
Najnowsza płyta The Rippingtons jest zatytułowana po prostu
"The 20th Anniversary". Album zaczyna się w sposób,
jakiego nie lubię. Mnóstwo elektroniki w weselno-jarmarcznym
wydaniu, plus tępo wybijany rytm - i dopiero gdzieś w tle,
przez przypadek, gra jakiś saksofon .
Aranżacyjnie do bani, muzycznie niezbyt ciekawie, brzmienie
trąci myszką. Drugi utwór nie zapowiada żadnej rewolucyjnej
zmiany. Dopiero w trzecim pojawia się powiew świeżości. "Costa
Del Sol" to jeden z najlepszych kawałków na płycie. Latynoskie
przyprawy smakują tu bardzo dobrze. To lekka salsa z pięknym
i bardzo skromnym wokalem Patti Austin w tle .
Jest też całkiem ciekawa solówka Davida Benoita na fortepianie.
Później jednak znowu wraca brzmienie Papa Dance, z nałożoną
na całość gitarą Russa Freemana. Nawet sekcja dęta jest jakaś
taka jakby komputerowo sterylna. Kompletnie bez duszy, syntetycznie.
W kolejnym utworze "Six Four" powraca bardzo pełne
i nasycone brzmienie gitarowe przypominające nagrania Rippsów
z lat 90. Nieco funkowo i tanecznie robi się w "Rainbow".
O ileż ciekawiej byłoby, gdyby zamiast elektronicznego puszczania
bąków grał tu normalny bas !
Z tego wszystkiego wychodzi, że najbardziej intrygującą ścieżką
na płycie jest "A 20th Anniversary Bonus". To zbiór
kilku utworów z dwudziestoletniej historii zespołu, nagrany
w 30-sekundowych fragmentach .
Za instrumenty chwycili ci sami muzycy co 5, 10, 15 lat temu
- i jazda! W sumie przez całą płytę przewinęły się naprawdę
wielkie osobowości, między innymi: Kirk Whalum, Paul Taylor,
Eric Marienthal, Dave Koz, Jeff Kashiwa, Steve Reid, David
Benoit, Patti Austin czy Gregg Karukas. Czy to jednak wystarczający
powód dla kupna tej płyty? Dla fanów tak, dla "początkujących"
- raczej nie.
|