Hasło
"wyspy greckie" wywołuje tylko jedno skojarzenie
- przestrzeń pomiędzy Grecją kontynentalną a Kretą. Sam zawsze
tak myślałem. Tymczasem to ogromny błąd, gdyż Grecja nie kończy
się na Krecie. Na południe od największej wyspy w tym kraju
jest coś jeszcze.
Leży tam najbardziej wysunięty ku Afryce skrawek Grecji i
Europy. Tym zapomnianym przez świat lądem jest Gavdos. O istnieniu
czegoś takiego dowiedziałem się z filmu Megan McCormick pokazywanego
niegdyś bodaj na kanale Discovery Travel. McCormick w swoim
filmie o greckich wyspach poświęciła Gavdos może 5 minut.
To jednak wystarczyło, bym złapał bakcyla. Samotna wysepka
położona gdzieś, hen za horyzontem, na końcu świata... Natychmiast
zamarzyłem, by tam się wybrać. Marzenie to spełniłem we wrześniu.
Na Gavdos jak w Bieszczady
Wbrew pozorom nie było to łatwe. Aby dostać się na Gavdos
trzeba być na Krecie. Promy odpływają tylko z dwóch miejsc
- z miejscowości Paleochora i Chora Sfakion. Niestety nigdzie
nie mogliśmy z żoną znaleźć informacji w jakie dni kursują
statki. Z filmu McCormick zapamiętałem, że tylko w kilka dni
w tygodniu. Ale w jakie dni? Tego nie wiedziała nawet pani
w centralnym biurze informacji turystycznej w stolicy Krety,
Heraklionie. Prawdę mówiąc nikt nie wiedział nawet co to w
ogóle jest Gavdos. Każde pytanie o to miejsce budziło wielkie
zdziwienie. Ostatecznie ktoś, zupełnie przez przypadek, podpowiedział
nam, że z Chora Sfakion prom płynie w czwartek, piątek, sobotę
i niedzielę rano. Zatem na miejscu trzeba było być już w środę.
Tak też się stało. Jakież było nasze zdumienie, gdy na obskurnym
"blaszaku", w którym były sprzedawane bilety, zobaczyliśmy
przekreślone grubym flamastrem słowo "czwartek".
Okazało się, że promy we wrześniu z tego miejsca kursowały
już tylko 3 razy w tygodniu. Zmusiło to nas do pozostania
jeden dzień dłużej w Chora Sfakion - co
skądinąd było bardzo przyjemne.
Już sama podróż zapowiadała nieco klimat, który zastaniemy
na miejscu. Na małej odrapanej łajbie, która zabierała nie
więcej niż stu pasażerów, towarzystwo było bardzo specyficzne.
Była tam grupa chyba rastamanów z bębenkami i piszczałkami,
jacyś umęczeni ludzie z plecakami, i co ciekawe - prawie żadnych
Greków. Wtedy zrozumiałem, że wyprawa na Gavdos jest tym,
czym 30-40 lat temu musiał być u nas wyjazd w Bieszczady.
To penetracja ciągle dzikiego miejsca ignorowanego przez poradniki
turystyczne, ucieczka od cywilizacji, poszukiwanie samotności,
ciszy, a wszystko to w palącym słońcu i - jak się okazało
- ze świetną plażą.
Kozy i lampa naftowa
W porcie na Gavdos są jakieś fluidy bardzo bliskie polskiej
duszy. Bajzel, poczucie kompletnego braku estetyki, totalna
prowizorka, no i wałęsające się kozy sprawiły, że poczułem
się jak w kraju. I to było piękne! Żadnej musztry, zorganizowanych
biur turystycznych, taksówek. Ludzie pakowali się do jedynego
autobusu, pamiętającego czasy antycznych filozofów, inni do
minibusów, i wszyscy gdzieś tam, nie wiedząc zrazu dokładnie
gdzie, dostawali nocleg. Oczywiście autobus kursuje tylko
wtedy, gdy do wyspy zawija statek z turystami. Zawozi ich
na największą i podobno najpiękniejszą plażę na wyspie - Sarakiniko.
Przystanek autobusowy stojący właściwie na środku plaży wygląda
przezabawnie. W tym miejscu jest najprawdopodobniej jedyny
sklep na wyspie. Brakowało w nim świeżego pieczywa, ale poza
tym zaopatrzenie było bardzo dobre. Ponadto na Sarakiniko
jest też kilka knajpek. Niektóre z nich to walące się rudery.
Bardzo chciałem do nich zajrzeć, liczyłem na świeże owoce
morza, no ale jakoś nie udało się.
Na Sarakiniko jest mnóstwo maleńkich domków, w których bez
trudu można znaleźć nocleg. My zatrzymaliśmy się w czymś,
co szumnie i trochę na wyrost nazwaliśmy pensjonatem. Przyzwoity
pokój kosztował nas 30 euro. Do wyposażenia pokoju - poza
kuchenką czy radiem, wchodziła jeszcze... lampa naftowa. To
ze względu na przerwy w dostawie elektryczności. Zasadniczo
prąd w gniazdkach na Gavdos jest tylko przez kilka godzin
dziennie - rano oraz wieczorem, bodaj do północy.
O Gavdos przed przyjazdem można się dowiedzieć niewiele. Wszystkie
przewodniki wspominają o tym, że to mityczna wyspa, na której
nimfa Kalipso uwiodła Odysa. Żywa jest tradycja donosząca
o tym, że w to miejsce trafił święty Paweł. "...okręt
został porwany i nie mógł stawić czoła wiatrowi, zdaliśmy
się na jego łaskę i poniosły nas fale. Podpłynąwszy pod pewną
wyspę, zwaną Kauda, z trudem zdołaliśmy uchwycić łódź ratunkową,
a po wciągnięciu jej zabezpieczono okręt, opasując go linami"
[Dz 27,15. Pallotinum]. Gdzie indziej można też wyczytać,
że przez stulecia była to siedziba piratów, z których najsłynniejszym
był Barbarossa. Przewodniki ostrzegają również, że na wyspie
właściwie nic nie ma. Mogę jedynie dodać od siebie: i o to
chodzi! To kupa rozpalonych w słońcu skał i krzewów, zamieszkiwana
przez około 50 osób.
Bezludzie
Wybierając się na Gavdos mieliśmy jednak jeden cel: zobaczyć
Tripiti. Jest to południowy cypel wyspy - najbardziej na południe
wysunięty punkt kontynentu europejskiego. Wydawało nam się,
że skoro wyspa jest tak mała, to z północnego skraju - gdzie
mieliśmy pokój, dotrzemy tam w godzinę marszowym krokiem.
Był to kolosalny, idiotyczny błąd. Wstyd się przyznać. Plany
udało się zrealizować tylko dzięki pomocy miejscowych, którzy
podrzucili nas samochodem w jedną i w drugą stronę.
Tripiti to kwintesencja tego co na Gavdos najpiękniejsze.
Po pierwsze, przez godzinę marszu z jedynej na Gavdos drogi
do tego miejsca spotkaliśmy tylko parę, którą zresztą widzieliśmy
wcześniej na promie. Poza tym szliśmy zupełnie samotnie, nie
spotkaliśmy żywej duszy! Po drugie, na samym Tripiti nie było
nikogo, poza grupą około pięcioosobowej włoskiej biwakującej
rodzinki. Zaiste musieli być to szaleni ludzie, jeśli wziąć
pod uwagę, że cały zapas pitnej wody musieli przytaszczyć
ze sobą. Ale rozumiem ich. Sam też chętnie spędziłbym tu pod
namiotem tydzień albo i dłużej. Plaża jest tak rozległa, a
atmosfera jednocześnie na tyle swobodna, że gdy kąpałem się
w morzu pewne fragmenty mojego ciała po raz pierwszy w życiu
zostały muśnięte promieniami słońca. Cudowna woda, rozgrzane
kamienie i widok na magiczne skały Tripiti z trzema charakterystycznymi
"bramami" na zawsze wryły mi się w łepetynę.
CIĄG DALSZY - W NASTĘPNYM NUMERZE
|