Wysilam
moją łepetynę i próbuję w rozumny sposób wytłumaczyć sobie
co zaszło. "Korupcja polityczna" stała się z dnia
na dzień głównym tematem i rzekomo głównym przewinieniem polskiego
życia politycznego. Ale mówić o "korupcji" politycznej,
to tak jak czynić zarzuty wodzie za to, że jest mokra.
Nie ma czegoś takiego jak "korupcja polityczna",
ponieważ polityka jest właśnie zinstytucjonalizowaną korupcją.
Politolodzy w swoich komentarzach sugerują, że w ramach kultury
politycznej mieszczą się dyskusje na temat ustępstw w pracach
nad ustawą, czy podziału tek ministerialnych na poszczególne
organizacje partyjne. Negocjacje winny być toczone w szerszym
gronie, za każdym razem reprezentatywnym dla danej partii.
No, pięknie. Ale czy ktoś wierzy, że kiedykolwiek w krótkiej
historii Polski po 1989 roku te warunki były kiedykolwiek
spełnione? Nasza klasa polityczna bezczelne targi o stanowiska
ma wpisane w podstawę swojej działalności. To właśnie na tym
polega uprawianie polityki w trzeciej i czwartej RP. Nie miejmy
złudzeń. To nigdy nie wyglądało inaczej. Jedyne, co wydarzyło
się nowego, to fakt, że możemy się temu przyglądać. Zresztą
paradoksalnie dzięki posłance Beger, skazanej wyrokiem sądu
za fałszowanie swoich list poparcia, być może coś się zmieni
na lepsze. Teraz kupczenie nie będzie mogło być aż tak ostentacyjne.
Zawsze ktoś kogoś będzie podejrzewał o to, że pod marynarką
ma włączony mikrofon. Negocjacje przeniosą się też być może
do łaźni, by uniknąć podejrzeń o przemycanie elektronicznych
gadżetów. To cyniczne, ale być może ze strachu przed ukrytymi
mikrofonami życie polityczne wreszcie się nieco ucywilizuje.
Zastanawiająca jest również nie tylko sama "afera",
ale również reakcje na nią. Przedstawiciele największej polskiej
partii politycznej bez najmniejszego zażenowania oskarżają
dziennikarzy o pracę pod dyktando służb specjalnych. Czynią
to zresztą nie po raz pierwszy. Wystarczy wspomnieć Lecha
Kaczyńskiego, który parę lat temu takie działa wytoczył przeciwko
dziennikarce "Rzeczpospolitej" Annie Marszałek.
Jak widać nie skompromitowało go to na tyle, by uniemożliwić
mu objęcie najwyższego urzędu w państwie. Mania prześladowcza
znajduje wyraz w każdej wypowiedzi czołowych działaczy PiS-u.
To dość prymitywny język, ton od wielu miesięcy jest ciągle
ten sam. Atmosfera jest coraz bardziej podgrzewana. Konkretów
jednak brakuje. Krytycy rządu stawiani są w jednym rzędzie
z ZOMO, czyni się aluzje sugerujące, że szefowie największych
firm medialnych są agentami Wojskowych Służb Informacyjnych,
wszystko jest przez kogoś inspirowane, ktoś gdzieś tam ciągle
pociąga za sznurki. Kto? Gdzie? Tego mamy dowiedzieć się jutro.
Nie, nie jutro. Za tydzień. Albo jeszcze później, gdy wreszcie
wszystko będzie uporządkowane, państwo naprawione, agenci
zamknięci. No i stąd wniosek, że rząd musi trwać, a próby
jego zamiany są zamachem na niepodległość Polski. Czy ktoś
jeszcze się na to nabiera?
Z telewizora słyszę potoki słów, które z miejsca odrzucam.
Czuję się bezczelnie mamiony, oszukiwany, straszony. Jeśli
nawet w stwierdzeniach o wszechogarniających służbach i dziennikarzach
na pasku "układu" tkwi źdźbło prawdy, to rzucając
oskarżenia na oślep Kaczyńscy et consortes kompromitują ideę
o którą walczą. Ośmieszają siebie i tych, którzy im zaufali.
Zrzucanie winy za własne przewinienia na agentów świadczy
o utracie kontaktu z rzeczywistością. Widzą to wszyscy dookoła,
poza samymi bohaterami tego żenującego spektaklu.
|