Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



FRANKS ŻYJE!

Paweł Oses




"Rendezvous in Rio" to najdłużej oczekiwana przeze mnie płyta. Potrzeba było aż 7 lat, by Michael Franks wydał kolejny krążek. Wprawdzie po drodze pojawiło się jakieś wydawnictwo bożonarodzeniowe i "The best of...", ale z zasady nie traktuję takiej "twórczości" poważnie. W parę tygodni po amerykańskiej premierze do moich rąk trafiła jakimś cudem najnowsza płyta Michaela Franksa!

Michael Franks to chodząca legenda. Człowiek, który jest ikoną. Nie sposób nazwać go jazzmanem, nie jest też zwyczajnie "piosenkarzem". Gitarzysta, kompozytor, aranżer, tekściarz, po prostu gwiazda, do której jakimś dziwnym trafem lgną największe nazwiska z jazzowego firmamentu. Bob Mintzer, Randy i Michael Brecker, Christian McBride, David Sanborn, John Patitucci, Joe Sample, Bob James... Lista gigantów współpracujących z Franksem nie chce się skończyć. Łowcy nazwisk i teraz nie będą rozczarowani. Na "Rendezvous in Rio" są obecni świetni znajomi Michaela. Gitarzysta Chuck Loeb ze swoją żoną, wokalistką Carmen Cuesta, a także Jeff Lorber - najbardziej rozchwytywany obecnie pianista sesyjny i jednocześnie wielka gwiazda smooth-jazzu. Obaj panowie znają się już... kilkadziesiąt lat. Do tego towarzystwa dołączył jeszcze Eric Marienthal. Niegdyś saksofonista Chicka Corei, później supergrupy The Rippingtons, równo rok temu koncertował w Polsce wspólnie z zespołem Walk Away. Czegóż można chcieć więcej?
Po szybkiej lekturze książeczki pora zatem włożyć CD do odtwarzacza. Play... i odpadam... Po pierwszych dźwiękach po prostu wylądowałem na podłodze i przez okrągłą godzinę już się od niej nie odrywałem. Tak było! Najpierw słychać parę akordów na gitarze, wejście perkusji i po paru taktach głos Michaela Franksa. To ostatnie albo się odrzuca, albo przyjmuje z uwielbieniem. Ja jestem fanem tego nieforsownego cieniutkiego głosiku, choć przyjmuję do wiadomości, że niektórzy mogą mieć alergię na to brzmienie.
Kto by przypuszczał, że gdzieś ktoś nagrywa jeszcze coś takiego! Słuchając naszych, maksymalnie "zdodziałych", rozgłośni radiowych i repertuaru rodzimych festiwali wszelkiego autoramentu można dojść do wniosku, że liczy się już tylko goły pępek i umpa umpa pitu pitu. Na szczęście to nieprawda.
Piosenek Michaela Franksa słucha się jakby nieco inaczej. Ogromną rolę odgrywają tu instrumentaliści. Tu i ówdzie trzeba się porozkoszować solówką gitary, czy innego instrumentu. W końcu nazwiska czołowych jazzmanów na płycie to nie tylko kwiatek do kożucha. Poza tym - chyba jedynie poza tytułową "Rendezvous in Rio" Rendezvous in Rio, nie ma tu przebojowych melodii. Twórczość Franksa nie jest linearna w swoim charakterze. Mówiąc prostym językiem nie są to kawałki, które dałoby się zagwizdać. To nie wpadające w ucho frazy. Tu o wiele większe znaczenie ma harmonia, tło akordowe budowane przez instrumenty harmoniczne takie jak gitara czy klawisze. Dobrze słychać to w "Hearing >>Take Five<<" Hearing >>Take Five<<. Utwór ten zresztą należy do moich ulubionych na płycie. Kawał solidnego aranżu plus ogromne poczucie humoru w tekście. To żart z upływającego czasu. Michael Franks ma swoje lata. To starszy pan z szóstym krzyżykiem na karku. Jeszcze na poprzedniej płycie ukrywał swój wiek. Na okładce można było wtedy zobaczyć faceta w stroju plażowym, tyle, że zdjęcie było zrobione jakieś 30 lat wcześniej. Zwyczajnie lekka żenada. Tu jednak słyszymy: "zanim święty Franciszek został kanonizowany - na liście przebojów było >>Take Five<<". Jasna cholera! Toż to wymaga od słuchacza wiedzy o tym kim był Dave Brubeck! Cóż... Sukces komercyjny tej płyty w Polsce z pewnością nie będzie duży. W IV RP mało kto ma odwagę wymagać od słuchaczy choćby śladu wiedzy i inteligencji.
Ze słowami skreślonymi ręką Michaela Franksa jest trochę dziwnie. Dość trudno je zrozumieć, gdyż autor ma dziwną manierę robienia pauz w środku słowa. Oddziela sylaby, torpedując moje wysiłki zmierzające do rozebrania treści na części pierwsze. Bez tekstu przed oczami momentami trudno pojąć o czym facet śpiewa. Poza tym na każdej płycie odwołuje się on do klimatów egzotyczno-sanatoryjnych. Czasem można wręcz odnieść wrażenie, że odbiorcą tych piosenek ma być amerykański emeryt wypoczywający na statku wycieczkowym kursującym gdzieś między Miami a Arubą. Zawsze jest mowa o plaży, słońcu, wakacjach. Tu mamy wreszcie drobną odmianę. W "Under the Sun" można na przykład usłyszeć utyskiwania na zimę Under the Sun ("gdzie do cholery jest odśnieżarka?")! Oczywiście słoneczne klimaty również się pojawiają - na przykład w utworze tytułowym, albo w "Samba do Soho". Ale czy można się za to gniewać na Franksa? Nie, bo te klimaty dla Franksa są tym, czym dla zespołu "Mazowsze" przyśpiewka "Szła dzieweczka do laseczka". Taki po prostu gatunek, a jak komu się nie podoba, to niech sobie włączy RMF i na zdrowie.
Czy na "Rendezvous in Rio" jest się czego czepiać? A, i owszem. Płyta w zdecydowanej większości jest w przesmaczny sposób akustyczna - niestety nie w 100 procentach. Aż głupio to przyznać, ale trochę tu napsuł Jeff Lorber. Ze wszystkich kawałków, do których przyłożył rękę, wyziera chamski plastik. Najgorsza pod tym względem jest piosenka "Scatsville". Automat perkusyjny plus generowane przez jakiś - tfu! - komputer brzmienia to spore nieporozumienie Scatsville. Jako zagorzały fan Michaela Franksa (i również Jeffa Lorbera!) traktuję to jako drobiazg, który nie rzutuje na całość. Gdy bowiem płytę Franksa oceniać generalnie, to mogę powiedzieć tylko jedno. Zachwyt! Paradoks tego wokalisty polega na tym, że traktuje się go jako gwiazdę lat 80. Tymczasem najlepiej sprzedającym się albumem Michaela Franksa jest jego poprzednia płyta "Barefoot on the Beach". Czy rekordowy rezultat sprzed 7 lat uda się pobić? Moim zdaniem tak.
Wreszcie coś, co nie obraża inteligencji rozumnego człowieka, płyta, która działa jak odtrutka na cały muzyczny rynsztok, przed którym nie sposób się w Polsce bronić. No, chyba że ktoś słucha wyłącznie internetowych rozgłośni radiowych. Ale jeśli nie, to rodzi się problem: jak tę płytę zdobyć? Radzę śledzić portale aukcyjne. I licytować do skutku, ile wlezie!

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone