Gdyby
John Wilmot żył w dzisiejszych czasach, byłby zapewne gwiazdą
rocka - zbuntowanym "młodym gniewnym", politycznie
niepoprawnym, bezpardonowo piętnującym rzeczywistość w swoich
ostrych piosenkach. Byłby mocną konkurencją dla takiego na
przykład Marylin Mansona.
W swoim krótkim życiu (zmarł w wieku 33 lat) John Wilmot,
drugi hrabia Rochester, conajmniej kilka razy dał dowód swojego
nader buntowniczego charakteru. Jeden z tych przypadków kosztował
go wygnanie z Londynu, pozwolił sobie bowiem na zbyt śmiałą
krytykę królewskich rządów. John Wilmot żył w XVII wieku,
był przyjacielem króla Karola II i bez dwóch zdań zasłużył
sobie na miano jednego z największych rozpustników Anglii.
Okrzyknięto go wielkim bluźniercą, łamał konwencje obyczjowe,
a nawet porwał nastoletnią dziewczynę (swoją przyszłą żonę),
za co wylądował w więzieniu. Był także genialnym poetą i kto
wie, czy nie stało się to jego przekleństwem. Jako człowiek
wrażliwy na słowo i ekspresję zakochał się w obiecującej aktorce,
Elizabeth Berry, która dzięki jego wskazówkom i mentorstwu
stała się największą gwiazdą angielskiej sceny. Kiedy Elizabeth
zerwała romans, rozpoczął się upadek Wilmota, zakończony chorobą
i przedwczesną śmiercią.
Jak widać, życiorys hrabiego był barwny i wprost zachęcał,
by przenieść go na ekran. Dokonał tego debiutant, Laurence
Dunmore. Scenariusz napisał Stephen Jeffreys, na podstawie
własnej sztuki, z powodzeniem wystawianej w Londynie z Johnem
Malkovichem w roli głównej. To właśnie znany aktor namówił
go do ekranizacji, w której zresztą sam wystąpił. Ale nie
w roli Wilmota. Tę dostał Johnny Depp - moim zdaniem idealnie
wchodzący w skórę ludzi oderwanych nieco od rzeczywistości,
żyjących jakby na innej płaszczyźnie. Był idealnym tworzywem
do uformowania filmowego Johna Wilmota. I takiego oglądamy
go w "Rozpustniku".
Mimo doskonałej kreacji Deppa, nie mogę wyłącznie chwalić
tego filmu. Problem polega na tym, że reżyser chyba nadmiernie
skupił się na pokazaniu społecznych zależności, w które uwikłany
był hrabia, i z których rozpaczliwie się wyrywał. Na pierwszym
planie jest przyjaźń i lojalność wobec króla, pozycja w świecie
arystokracji, małżeństwo i konwenanse - to wszystko co dręczyło
Wilmota, i co pchało go w szaleństwo rozpusty i pijaństwa.
Mimo niemal nieustannej obecności na ekranie, główny bohater
został zredukowany do roli statysty. Za mało tu prawdziwego
Wilmota, bądź co bądź spiritus movens wszystkich wydarzeń.
Obraz genialnego szydercy jest conajmniej niekompletny. Nie
mówiąc o tym, że słynna rozpusta hrabiego ogranicza się do
jednego uścisku z prostytutką, a jedyna scena erotyczna to
jakieś zamglone wizje w parku św. Jakuba. Nie tak portretuje
się libertyna, tytuł filmu w końcu zobowiązuje.
Mimo wszystko "Rozpustnik" jest wart obejrzenia.
Choćby dla kilku barwnych postaci z drugiego planu (jak choćby
przemądrzałego służącego, Alcocka), czy samego króla Karola
II, w którego wciela się John Malkovich (genialna charakteryzacja!).
I dla smutnego, lecz prawdziwego wniosku, że za bunt najczęściej
płaci się najwyższą cenę.
|