"Wszyscy
jesteśmy Chrystusami" to film, który ocenia się przez
pryzmat "Dnia świra". Pierwsza i chyba najważniejsza
refleksja: o ile przy okazji starszego filmu można było mówić,
że to komedia, o tyle nowa produkcja z udziałem Marka Kondrata
to dramat. Arcydramat.
Mówiąc wprost - kompletna depresja. Dwugodzinne grzebanie
się w alkoholowych frustracjach głównego bohatera. Coś strasznego.
Ten film psychicznie wykańcza, energetycznie pożera, niszczy,
frustruje. Jedyne rozwiązanie po wyjściu z kina, to jak najszybciej
palnąć sobie w łeb. Bo życie to jedno wielkie gówno... Z drugiej
strony dzięki filmowi "Wszyscy jesteśmy Chrystusami"
łatwiej docenić to co się ma. Jeśli ktoś przeszedł przez to,
o czym opowiada film, to może nawet potrzebuje takiej kuracji?
W końcu opisywana tragedia jest udziałem wielu polskich rodzin.
Najnowsze dzieło Marka Koterskiego ma prostą konstrukcję.
Adam Miauczyński siedzi przy stole ze swoim synem (znanym
już z "Dnia świra" Michałem Koterskim) i szczerze
rozmawia. Dla syna to najwyraźniej niespodzianka. Dotąd nie
było mu dane otwarcie i bez ceregieli pogadać z ojcem. Siłą
rzeczy zamienia się to w wygarnianie największych pretensji
i żali. Co chwilę więc przeskakujemy w retrospekcję i na przykład
oglądamy reakcje Adama na wieść, że jego żona spodziewa się
dziecka, później na budującą się (a raczej systematycznie
niszczoną) relację z synem. Oczywiście w "młodych"
rolach grają inni aktorzy (np. Adama - Andrzej Chyra). Jakby
tego było mało retrospekcje sięgają jeszcze dalej - czasów
młodości Miauczyńskiego. Poznajemy ojca głównego bohatera
i matkę niedługo po dwudziestce (Agnieszka Grochowska). Wszystkie
wątki sprowadzają się do jednego. Miauczyński jest straszliwym
gnojem. Świnią, degeneratem, dewiantem. Wszystko przez piwo
o wdzięcznej nazwie "Szybkie" i wódce "Najszybszej".
Przerażające w filmie jest pomieszanie realizmu i dosłowności
ze scenami symbolicznymi. Twórcy filmu nie szczędzą widoku
wymiocin, smarków, odgłosów puszczania wiatrów, jest nawet
oddawanie moczu na twarz Adama. Wszystko dosłownie, bez taryfy
ulgowej. Z drugiej strony mamy wydumane symboliczne fiu-bździu
znane już z wcześniejszego filmu. Po kolei więc każdy bohater
jest krzyżowany. Cierpienie poszczególnych postaci zestawione
jest zgodnie z tytułem z cierpieniem Zbawiciela. Osobiście
uważam, że to kiepski chwyt, intelektualny szantaż, na który
się nie zgadzam. Ta konwencja mnie drażni. Trochę to wszystko
za bardzo "odlotowe". Jeśli Miauczyńskiego ratuje
jego anioł stróż, to niech to będzie anioł stróż, a nie "anioł
straż", w dodatku w stroju służb oczyszczania miasta.
Trochę to na siłę dowcipne, niezbyt też konsekwentne. Świat
nierealny nie jest bowiem rozbudowany wystarczająco, by prowadzić
fabułę w kolejnej quasi płaszczyźnie. Albo bawimy się w fantazje
i pojawiają się anioły w idiotycznych żółtych strojach (ale
do tego jeszcze parę innych takich kwiatków), albo nie ma
żadnego anioła i pijackich majaczeń.
Drażnią też ubarwiane na siłę dialogi. Charakterystyczna składnia,
w której orzeczenie pojawia się zawsze drugi raz w końcówce
zdania może i śmieszyć, pod warunkiem, że używana jest tylko
przez jednego bohatera i to w umiarkowanych dawkach. W którymś
momencie w ten sposób mówią jednak wszyscy, łącznie ze staruszką,
matką Adama i jego "aniołem strażem". Dowcip zamiast
śmieszyć obnaża jedynie zdeterminowanie Koterskiego do tego,
by film uczynić nieco zabawnym. Ale nic z tego. Jak wspomniałem
jest to depresja totalna. W dodatku od pewnego momentu wlokąca
się ponad miarę. Im bliżej finału tym bardziej drażnią dialogi,
tym bardziej dłużą się sceny. Owszem, niektóre spostrzeżenia
są intrygujące (np. te odnoszące się do Jana Pawła II), ale
w końcu do głowy przychodziło mi już tylko jedno pytanie:
jak długo, do cholery, będzie to jeszcze trwało? Sytuacji
nie ratuje Marek Kondrat, bo jego rola z powodu ciągłych retrospekcji
jest dość mocno zredukowana. Ze wstydem przyznaję, że dawka
frustracji aplikowana z ekranu przekroczyła moje zdolności
percepcyjne. Nie czekając na finał, mniej więcej po 95 minutach
seansu - zapewne tuż przed końcem filmu, wyszedłem z kina.
Myślę, że finałowy fragment, którego nie obejrzałem nie wpłynąłby
na zmianę ogólnej wymowy niniejszej recenzji. Niemniej bardzo
wszystkich Czytelników przepraszam.
|