OD PRZEKRĘTU DO ROZBOJU
|
Lucjan Bilski
|
|

|
Jim
Carrey wydoroślał. Nie spodziewam się, że zacznie występować
w dramatach psychologicznych, ale od czasu kiedy przestał
stroić głupie miny, jego filmy ogląda się całkiem przyjemnie.
W przypadku obrazu "Dick i Jane: Niezły ubaw"
taka błazenada byłaby zresztą zupełnie nie na miejscu. Bo
- paradoksalnie - choć jest to komedia, to temat wcale nie
śmieszny.
Wskutek przekrętu szefostwa plajtuje wielka firma, a w tłumie
innych bezrobotnych jest także Dick Harper (Carrey), dzień
wcześniej awansowany na stanowisko rzecznika prasowego. W
obliczu niemożności znalezienia innej pracy i spłacania kredytu
w banku Dick krok po kroku wyprzedaje zawartość swego domu.
Kiedy zostają tylko puste ściany namawia żonę na desperacki
krok - zaczynają napadać na sklepy. Tu robi się nieco śmieszniej,
bo Dickowi i Jane daleko do Bonnie i Clyde'a. Ale trening
czyni mistrza, więc z napadu na napad idzie im coraz lepiej.
"Dick i Jane: Niezły ubaw" to satyra na społeczeństwo
kapitalistyczne, w którym bezrobotny zostaje pozostawiony
sam sobie. To samo społeczeństwo stwarza wiele możliwości
dorobienia się nieuczciwie, od przekrętów począwszy, a na
rozboju skończywszy. W filmie oglądamy przemianę pewnego siebie
menedżera w zdesperowanego złodzieja. I gdyby wyciąć wszystkie
gagi, mielibyśmy materiał na doskonały i poruszający dramat
społeczny. No ale jest to komedia, w dodatku remake. Pierwowzór
powstał w 1976 roku, a zagrali w nim (kapitalnie!) George
Segal i Jane Fonda. Czy duet Jim Carrey - Téa Leoni dorównuje
poprzednikom? Powiem tak: nie jest źle. Także dzięki Alecowi
Baldwinowi w drugoplanowej roli nieuczciwego biznesmena.
Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jeden akcent w filmie.
Bohaterowie w krytycznej sytuacji materialnej trzymają się
razem, ich małżeństwo wytrzymuje tę próbę. Ba! Wydaje się,
że to trudne doświadczenie dodatkowo zespala ich związek.
Wniosek banalny, ale wzruszający - miłość pozwala przetrwać
wszystko.
Mimo że mam poczucie humoru, nie rozbawił mnie ten film, a
przynajmniej pierwsza połowa, w której bohaterowie tracą wszystko
co mają. Amerykanom pewnie łatwiej śmiać się z bezrobotnych
- na tamtym kontynencie utrata pracy nie oznacza końca świata;
człowiek po prostu znajduje sobie inną robotę. W Polsce wygląda
to niestety inaczej, dlatego nie wróżę tej komedii sukcesu
w naszym kraju.
|
|
LABORATORIUM ZABIJANIA
|
Plastuch |
|
|

|
Niewiele
jest filmów, które rozbudzają wrzawę. Ale nawet te, wokół
których narastają emocje rzadko kiedy na to zasługują. "Monachium"
to kij włożony w mrowisko. Dotyczy spraw sprzed ponad 30 lat,
które jednak nie straciły na aktualności.
To film szokujący. Jakby laboratorium zabijania. Regułą w
różnego rodzaju dziełach - niekoniecznie o arabskich terrorystach
- jest absolutna obojętność wobec śmierci zadawanej jak zwykle
w słusznej sprawie. Trrrach! Seria z automatu, i trup pada
jak wór z kartoflami. Inaczej u Spielberga. W "Monachium"
stosuje on ten sam efekt, co wcześniej w "Szeregowcu
Ryanie". Niemal za każdym razem zabijanie dotyczy całkiem
nie anonimowej osoby. Zawsze poznajemy ofiarę. Dowiadujemy
się, że to sympatyczny facet, uznany profesor, czuły ojciec.
Każdy ma swoje życie, swój świat, jakieś troski. W dodatku
odebranie życia nie jest proste. Gdy za pierwszym razem komando
izraelskich killerów ma na muszce swą pierwszą ofiarę, agenci
patrzą raz na siebie, raz na terrorystę - i pytają ze zdziwieniem:
"to co robimy?". Ta scena ma w sobie tak ogromną
dramaturgię, że wydaje się, iż trwa w nieskończoność. Takich
chwil w tym filmie jest sporo.
"Czy popełniłem morderstwo?" - pyta w finale główny
bohater Avnar. Czy jego ofiary zasługiwały na śmierć? Odpowiedź
pada w zupełnie innym momencie. "Trwa wojna. Ona jest
tu, na ulicach Rzymu, Paryża czy Kopenhagi" - brzmi usprawiedliwienie.
Z drugiej strony Spielberg przełamał pewne tabu. Chyba po
raz pierwszy w amerykańskim kinie nie odmówił arabskim terrorystom
rozumu. To racjonalnie myślący ludzie, którzy w swoich działaniach
podejmują te same metody, które przecież stosowali twórcy
państwa Izrael. Swoje życiowe doświadczenie wynoszą z obozów
dla uchodźców, na które raz po raz spadają izraelskie bomby.
Co zatem mają robić? W jakiś sposób w zatrutych umysłach tych
ludzi zbudziła się myśl, by wziąć zakładników w czasie olimpiady
w Monachium. Spielberg tragedię, jaka się wówczas wydarzyła
odtworzył niezwykle realistycznie. Nie pokazał jej jednorazowo
od początku do końca, lecz wmontował fragmentami, rozsiewając
poszczególne wstrząsające sceny po całym filmie. W ten sposób
ciągle przypomina nam, skąd brutalność Izraela wobec sprawców
zamachu. Nie pomogło to jednak w uniknięciu krytyki, jakoby
Spielberg zrównoważył moralne racje arabskich terrorystów
i Izraela.
"Monachium" to przy okazji znakomity thriller szpiegowski.
Tym ciekawszy, że oparty na faktach. Akcja filmu pochłania
w stu procentach. Scenariusz jest skonstruowany w dość prosty
sposób. Komando każdy swój cel ma podany na srebrnej tacy.
Jednak nie ma mowy o nudzie. Kino jest wypełnione nastrojem
wszechogarniającej niepewności. Czy wszystko jest dopięte?
Czy ktoś nie zdradził? Czy nie będzie przypadkowych ofiar?
Niejasności nie zostają rozwiane - ale w końcu nie o to chodziło
w tym filmie.
"Monachium" ma mocną obsadę. Wystarczy wspomnieć
zdobywcę Oscara Geoffrey'a Rusha. Sarkastycznym paradoksem
jest obsadzenie w jednej z ról Daniela Craiga. "Monachium"
jest jakby antytezą naiwnych filmów z cyklu "zabili go
i uciekł". Tymczasem Daniel Craig lada dzień wymówi na
ekranie sakramentalne "My name is Bond. James Bond".
Jak dla mnie to duże nieporozumienie. Eric Bana w roli agenta
Avnara jest trochę sztuczny. Zrazu jest niemal mechanicznym
zabijaką wiernym ideałom mściwego Izraela, by finale zamienić
się w targanego wątpliwościami moralistę. Przy czym dylematy
spadły na niego jak grom z jasnego nieba - i to właśnie mi
się nie podoba. Wszystko to jednak drobiazgi.
Spielberg miał się podobno gdzieś wyrazić, że ten film to
jego modlitwa o pokój. W oczywisty sposób zmusza widzów do
tego, by to dzieło traktować jako głos w sprawie trwającej
wojny z terroryzmem. W ostatnim kadrze filmu widać dwie nowojorskie
wieże, a na ekranie w przewrotny sposób pojawiają się liczby
9 i 11. Twórca filmu w jasny sposób sugeruje, że przyjęcie
logiki "oko za oko, ząb za ząb" prowadzi do nakręcenia
spirali przemocy. Z naszej perspektywy jej kulminacją było
zniszczenie nowojorskich drapaczy chmur. Z perspektywy drugiej
strony konfliktu masakra trwa nieprzerwanie. Dlatego, zdaje
się mówić Steven Spielberg, tę spiralę trzeba przerwać. Na
szczęście ów "smrodek dydaktyczny" reżyser serwuje
w rozsądnych dawkach, pozostawiając miejsce na własne refleksje.
A tych po seansie jest tak wiele, że aż trudno było zasnąć.
To murowany kandydat do Oscarów, po prostu fenomenalny film.
Gorąco polecam!
|
|
ZDJĘCIA Z DUCHAMI
|
Agnieszka Krupak |
|
|

|
Camera
obscura, urządzenie wynalezione przez Leonarda da Vinci, dało
potomnym możliwość utrwalania swoich wspomnień na kliszy fotograficznej,
a twórcom filmu "Shutter - Widmo", młodziutkim Tajwańczykom
Bunjongowi Pisunthanagoon i Pakpoomowi Wongpoom doskonałe
narzędzie do straszenia widza.
Nie ukrywam, że już po kilku minutach projekcji miałam ochotę
wyjść z kina, bo skojarzenia z poprzednimi znanymi azjatyckimi
horrorami odebrały mi chęć na powielanie wrażeń. "Krąg"
nie wystraszył mnie wcale, a niejasne motywy i niedokończone
wątki bardziej nudziły, niż przerażały. "Klątwa"
rozśmieszała mnie w najbardziej "strasznych" momentach,
może dlatego, że jako właścicielka mopsa jestem w stanie odróżnić
charczenie radosne od rzężenia nocnego, a rzężenie w "Klątwie"
brzmiało identycznie, jak odgłosy dochodzące z mojej kuchni,
gdy z miski znika sucha karma. Dziwię się, że reżyser filmu
takich skojarzeń nie przewidział, bo jakby nie było - mopsy
to rasa azjatycka. Natomiast "Red Eye" znudził mnie
mnogością postaci, motywów, wątków i ogólnym mętlikiem z duchami
w tle. Prawdę mówiąc "Shutter - Widmo" to jedyny
azjatycki horror, który naprawdę porządnie mnie przestraszył,
i co najważniejsze - zaskoczył intrygą, logicznie rozwijająca
się akcją i fenomenalnym zakończeniem.
Jak pisałam na wstępie atrybutem scenicznym obrazu jest bardzo
współczena camera obscura, czyli aparat fotograficzny z filmem,
i jego młodszy krewny - polaroid. Młoda para fotografików,
Tun i Jane (Ananada Everinghan i Natthaweeranuch Thongmee)
odkrywają, że na niektórych ze zrobionych przez nich zdjęć
widnieją jasne smugi, zarejestrowane przez klisze z zaskakującą
regularnością. Znajomy fotograf z profesjonalnego zakładu
nie potrafi do końca wytłumaczyć dziwnego zjawiska, co poważnie
niepokoi parę młodych ludzi. Sytuację stresową potęguje fakt,
że kilka dni wcześniej wracając po paru drinkach ze spotkania
z przyjaciółmi potrącili na szosie kobietę i uciekli z miejsca
wypadku. Koszmary senne nękające Jane i cienie na zdjęciach
robionych przez Tuna, wydawałoby się, rozpoczynają jakąś niecodzienną
historię... Dopiero w połowie filmu okazuje się, że wydarzenia
te dramatyczną historię z przeszłości kończą.
Akcja filmu jest wartka, wątki poskładane są logicznie, napięcie
rośnie z iście hitchcockowską zasadą, a ciężar fabuły narasta
w sposób przemyślany i konsekwentny. Motyw z duchami utrwalonymi
na kliszy fotograficznej widzieliśmy już nieraz, jednak "Shutter
- Widmo" to jedyny horror, w którym aparat fotograficzny
staje się narzędziem zemsty.
Co w filmie straszy? Właśnie motyw życia pozagrobowego, którego
ludzkość boi się od zarania dziejów, a poza tym biblijna nieuchronność
kary za popełnione grzechy. Co w filmie intryguje? Płynnie
rozwijająca się akcja, narastanie elemantów budzących grozę,
dobrze wkomponowana w scenografię intryga, niejasna tajemnica
z przeszłości. Czego brakuje? Mnie najbardziej brakowało Bangkoku,
zdjęć miasta, wrzawy ulic i motywów kulturowych Azji, choć
jestem przekonana, że twórcy filmu, chcąc uczynić go bardziej
zrozumiałym i ponadczasowym celowo te elementy pominęli. Co
w filmie śmieszy? Powielone "strachy" z innych,
wspomnianych produkcji, a więc strąki czarnych włosów wynurzające
się z umywalki, zatrzaskujące się drzwi i zepsute zamki, podkrążone,
krwawiące oczy, białe koszule zjaw i zbliżenia ich stóp. Mam
wrażenie, że te elementy charakteryzacji są zawarte w kanonie
horrorów azjatyckich, a reżyserzy dbają o ich obecność z niemal
fetyszystycznym zamiłowaniem. Jednak, co by nie mówić, "Shutter
- Widmo" to jedyny horror, który podniósł mi ciśnienie,
a jego zakończenie - zresztą genialne, wprasowało w fotel.
Przypomniał mi się felieton prasowy sprzed kilku lat, autorstwa
znanego polskiego publicysty, który wystosował do czytelników
taką odezwę: "Nie bójmy się Rosji, Ukrainy czy Niemiec,
drodzy Państwo - bójmy się Azjatów..."
|
|
|