Pewnego
brzydkiego listopadowego dnia jechałem samochodem po Poznaniu.
W tle jak zwykle brzęczało radio. W którymś momencie z głośników
popłynęła dziwna piosenka. W pierwszym odruchu pomyślałem,
że to jakieś smęty, ale wsłuchałem się w słowa.
Spoglądając na szary świat zza wilgotnych szyb samochodu
usłyszałem: "ze światła poczęte moje miasto, z deszczu
wyżęte moje miasto". Prosty kobiecy głos, jakby lekko
zaspany, znudzony. W tle tylko gitara i kwartet smyczkowy.
Zamurowało mnie. To co widziałem i to co słyszałem stanowiło
jedność. Słowa i muzyka, które jak chyba nigdy w sposób doskonały
ilustrowały otaczający mnie świat. Do tego stopnia, że oglądałem
się za karetką - której odgłos pojawił się jednak nie z ulicy,
lecz z głośników. Zachwyt, hipnoza, wzruszenie, magia - nie
wiem... W momentach powrotu do "rzeczywistości"
zadawałem sobie przez te trzy minuty pytanie - kto to, u licha,
śpiewa? Na szczęście prezenter poznańskiego Radia Merkury
wszystko wyjaśnił: Maria Peszek.
To znane nazwisko; coraz bardziej ceniona, nie narzekająca
na brak pracy aktorka. Zawsze jednak podchodzę do śpiewających
aktorów z podejrzliwością. To co proponują, to kreacja aktorska,
a nie muzyczna. Często zdarza się wprawdzie, że mają lepszy
warsztat, niż - pożal się Boże - gwiazdy piosenki. Utwór,
który wprawił mnie w takie osłupienie, to "Moje miasto"
z płyty "Miasto Mania".
"Moje miasto" mogę słuchać w kółko bez przerwy.
Co z resztą płyty? Tu, niestety, nabieram dystansu. Muzycznie
nie powala, słowa jakoś nie angażują, wokal jest dość jednostajny.
Zmienia się, jakby ilustrując treść - tak jak w kawałku "Mam
kota". Ciągle z tyłu głowy chodzi mi jednak myśl, że
to zabieg bardziej aktorski niż wokalny. Może się czepiam?
To zachwyci publiczność - bo ja wiem - teatralno-kabaretową?
Aktorka w "Mam kota" śpiewa, choć właściwie mruczy.
Brawo. Tylko ja nie wiem, czemu to ma służyć? Słowa z czapy
wzięte, aranżacja niemal ta sama jak w "Moje miasto".
Nie wiem, czy ta piosenka to tylko żart, czy też to ja jestem
nazbyt zamknięty (może za głupi?) na takie klimaty. Jeśli
mowa o miastach - to może to dobre dla krakowian? Dla mnie
- poznaniaka - to bełkot. I, szczerze mówiąc, tak odbieram
większość utworów na płycie. Na przykład kawałek "Ballada
nie lada" nadaje się do druku w zbiorze fraszek, ale
słuchać się tego nie da. Na plus dla Marii Peszek można zapisać
tu, że w tym numerze ona się nie pojawia. Zastąpił ją Fisz,
na którego mam alergię.
Mój zasadniczy - choć mocno podkreślam, że bardzo subiektywny
zarzut pod adresem "Miasto Manii", to przerost -
w tym wypadku treści nad formą. Dziwne, niezrozumiałe teksty
Marii Peszek, Piotra Lachmanna i Olgi Tokarczuk, które nie
zostały okraszone czymś interesującym. Wszystko jest trochę
przeintelektualizowane, "odleciane", zbyt eteryczne,
nie boję się powiedzieć - nudne. Zwłaszcza muzycznie. Udział
Waglewskich tego nie zmienia.
W warstwie tekstowej pojawiają się niespodzianki. Są pikantne
neologizmy - takie jak "pieprzoty" - zamiast "pieszczot".
Szkoda jednak, że taki rodzynek włożony został w refren, w
którym łopatą po oczach mówione jest "nie mam czasu na
seks" .
Mało subtelnie, w sam raz dla czytelniczek "Cosmopolitan".
Spośród wszystkich numerów, poza "Moje miasto" jest
jeszcze jeden kawałek, który zasługuje na szczególną uwagę.
To "Pieprzę cię miasto" .
Z tekstu dość jednoznacznie wynika, że chodzi o Warszawę.
"Twoje krwawe dzieje bledną, gdy dnieje/ pieprzę cię
miasto/ w tobie sobie mieszkam, co nie znaczy, że spieprzam/
lub że się dobrze tu czuję/ pochuje". Nienawidzę towarzyszącej
mi od dziecka nachalnej martyrologii. Dlatego taką prowokację
pochwalam. Generalnie jednak płyta po fenomenalnym kawałku
"Moje miasto" mnie rozczarowała. Nie zmienią tego
ani powszechne zachwyty nad Marią Peszek, ani "Paszport
Polityki". Być może nagrania nabierają zupełnie innego
kolorytu gdy słucha się ich podczas spektaklu, który jest
jakby "przedłużeniem", albo "teatralnym teledyskiem"
do muzyki. Tego jednak nie miałem okazji widzieć.
|