Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



RODACY...

Paweł Frydrych



 


Rozmawiałem nie tak dawno z kolegą z lat szkolnych, mieszkającym od ponad 30 lat poza Polską. Siedzieliśmy przez wszystkie lata szkoły średniej w "jednej ławie", razem chodziliśmy z dziewczynami potańczyć, przegadaliśmy wiele godzin snując plany na przyszłość, opowiadając o swoich marzeniach. Właściwie można powiedzieć, że przyjaźniliśmy się.

Po maturze nasze życie potoczyło się różnymi drogami. Mnie wyrwał z codzienności "zaszczytny obowiązek" - odbywanie służby wojskowej, a kolega pojechał do rodziny - do Londynu. Tam dość szybko ożenił się, uzupełnił wykształcenie, znalazł dobrą pracę.
Na umówione spotkanie w drogiej restauracji pojechałem zaciekawiony, ale i z pewnymi obawami. Minęło przecież tyle lat... Kolega czekał na parkingu przed restauracją. Wydało mi się to trochę dziwne, bo umówiliśmy się wewnątrz, a poza tym siąpiła niemiła mżawka. Sytuacja szybko się wyjaśniła, gdy okazało się, że stoi obok jednego z nowszych modeli Jaguara. Zanim zdążyliśmy się przywitać, z pozorną obojętnością rzucił wskazując na samochód: "tym przyjechałem"... Z samochodu wysiadła jego obecna - trzecia już żona, Angielka o dość nienachalnej urodzie, za to imponujących wymiarach... Witając się, kolega zaserwował uścisk dłoni i zaskakująco oficjalnie brzmiące "hallo, my best friend". Ten zwrot, połączony ze sztucznym raczej uśmiechem, skojarzył mi się mi się ze standardowym powitaniem handlowców przystępujących do rozmów biznesowych i jak zawsze wywołał u mnie przysłowiową "gęsią skórkę". Wyjątkowo nie lubię słowa "przyjaźń" używanego jako konwencjonalne zawołanie.
Dalej było jeszcze gorzej. Rozmowa toczona przy kolacji była w zasadzie monologiem kolegi, na który składały się głównie dwa elementy. Dowiedziałem się więc, jakie to wielotysięczne - liczone w funtach kwoty, wpływają co miesiąc na jego konto. Drugim elementem, co chwilę goszczącym w wypowiedziach kolegi, było stwierdzenie sprowadzające się do tego, że wszystko co angielskie z pewnością jest nieporównanie lepsze aniżeli cokolwiek polskiego. W swoim monologu kolega "rozpędzał się" coraz bardziej. Jakoś tak w połowie kolacji zainteresowało mnie pewne zagadnienie techniczne, nad którym kolega podobno właśnie pracował. Odpowiedź była natychmiastowa: "nie potrafię ci tego zrozumiale wytłumaczyć, bo wy Polacy nie znacie takiej zaawansowanej techniki". Moja uwaga, że jako absolwent politechniki i długoletni konstruktor skomplikowanych urządzeń spróbuję zrozumieć o czym mówi, machnął niecierpliwie ręką: "ech, te wasze polskie politechniki..." Próbował mi tłumaczyć jakich to nowoczesnych urządzeń domowych używa się na Wyspach. Moja uwaga, że tego wszystkiego używam na codzień, została przyjęta z dużym niedowierzaniem... Rozmowa była prowadzona częściowo po polsku, częściowo po angielsku, przy żonie kolegi ogromnie skupionej na jedzeniu. Nie odzywała się prawie czas poza jednym wyjątkiem. Kolega wyraził zadowolenie, że mógł przyjechać do Polski swoim samochodem - jak to określił: "typowym dla klasy, do której należy", a w Londynie mieszka w "odpowiednim dla swojej pozycji mieszkaniu". W tym momencie Angielka oderwała się od jedzenia i z wyraźnym naciskiem sprostowała: it's MY car, and we are living in MY apartament"!
Wracając do domu myślałem o tym, że jest to już kolejne moje rozczarowanie kontaktem z rodakiem, który osiadł "na Zachodzie", lub chociażby wyjeżdżającym z kraju na dłuższy czas. Przygnębia mnie zaskakująco szybka zmiana sposobu myślenia tych ludzi, zmiana kryteriów wartości - niejako skomercjalizowanie wszelkich działań i kontaktów. Poza jednym przypadkiem - znajomą mieszkającą w Niemczech od ponad 20 lat, pozostającą niezmiennie sympatyczną i kontaktowną osobą - wszyscy inni wyjeżdżający z kraju po pewnym czasie zaczynają się zupełnie inaczej zachowywać. Zaprzyjaźnione małżeństwo, kiedyś ogromnie interesujący ludzie, po powrocie z trzyletniego pobytu w USA w zasadzie potrafią rozmawiać wyłącznie o interesach. Do opery i teatru chodzą wyłącznie na premiery, bo jak ostatnio mi tłumaczyli, można wtedy poznać wpływowe osoby. To samo dotyczy ich nagłego zainteresowania "sztuką", a bardziej uczestnictwem w wernisażach. Inną znajomą, darzoną przeze mnie sporą sympatią, przed jej wyjazdem na kontynent amerykański spytałem żartem, czy nie "zamerykanizuje się obrzydliwie". Nie była to obawa bezpodstawna - kontynent amerykański pochłonął już kilka cenionych kiedyś przeze mnie osób. Z oburzeniem odparła, że oczywiście nie, że to jej nie grozi, że to nie ten typ osobowości jaką posiada. Minął zaledwie rok, a już dostrzegłem dokładnie ten syndrom zmiany mentalności, jaki mnie napawa niechęcią od lat. Nie wiem jak tłumaczyć to zjawisko, czy i ja w ten sam sposób uległbym działaniu obcego otoczenia, ale nie potrafię i... nie chcę się z tym pogodzić. Niestety, tymczasem grono moich przyjaciół i ludzi, których darzyłem sympatią, znowu się zmniejszyło.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone