Rozmawiałem
nie tak dawno z kolegą z lat szkolnych, mieszkającym od ponad
30 lat poza Polską. Siedzieliśmy przez wszystkie lata szkoły
średniej w "jednej ławie", razem chodziliśmy z dziewczynami
potańczyć, przegadaliśmy wiele godzin snując plany na przyszłość,
opowiadając o swoich marzeniach. Właściwie można powiedzieć,
że przyjaźniliśmy się.
Po maturze nasze życie potoczyło się różnymi drogami. Mnie
wyrwał z codzienności "zaszczytny obowiązek" - odbywanie
służby wojskowej, a kolega pojechał do rodziny - do Londynu.
Tam dość szybko ożenił się, uzupełnił wykształcenie, znalazł
dobrą pracę.
Na umówione spotkanie w drogiej restauracji pojechałem zaciekawiony,
ale i z pewnymi obawami. Minęło przecież tyle lat... Kolega
czekał na parkingu przed restauracją. Wydało mi się to trochę
dziwne, bo umówiliśmy się wewnątrz, a poza tym siąpiła niemiła
mżawka. Sytuacja szybko się wyjaśniła, gdy okazało się, że
stoi obok jednego z nowszych modeli Jaguara. Zanim zdążyliśmy
się przywitać, z pozorną obojętnością rzucił wskazując na
samochód: "tym przyjechałem"... Z samochodu wysiadła
jego obecna - trzecia już żona, Angielka o dość nienachalnej
urodzie, za to imponujących wymiarach... Witając się, kolega
zaserwował uścisk dłoni i zaskakująco oficjalnie brzmiące
"hallo, my best friend". Ten zwrot, połączony ze
sztucznym raczej uśmiechem, skojarzył mi się mi się ze standardowym
powitaniem handlowców przystępujących do rozmów biznesowych
i jak zawsze wywołał u mnie przysłowiową "gęsią skórkę".
Wyjątkowo nie lubię słowa "przyjaźń" używanego jako
konwencjonalne zawołanie.
Dalej było jeszcze gorzej. Rozmowa toczona przy kolacji była
w zasadzie monologiem kolegi, na który składały się głównie
dwa elementy. Dowiedziałem się więc, jakie to wielotysięczne
- liczone w funtach kwoty, wpływają co miesiąc na jego konto.
Drugim elementem, co chwilę goszczącym w wypowiedziach kolegi,
było stwierdzenie sprowadzające się do tego, że wszystko co
angielskie z pewnością jest nieporównanie lepsze aniżeli cokolwiek
polskiego. W swoim monologu kolega "rozpędzał się"
coraz bardziej. Jakoś tak w połowie kolacji zainteresowało
mnie pewne zagadnienie techniczne, nad którym kolega podobno
właśnie pracował. Odpowiedź była natychmiastowa: "nie
potrafię ci tego zrozumiale wytłumaczyć, bo wy Polacy nie
znacie takiej zaawansowanej techniki". Moja uwaga, że
jako absolwent politechniki i długoletni konstruktor skomplikowanych
urządzeń spróbuję zrozumieć o czym mówi, machnął niecierpliwie
ręką: "ech, te wasze polskie politechniki..." Próbował
mi tłumaczyć jakich to nowoczesnych urządzeń domowych używa
się na Wyspach. Moja uwaga, że tego wszystkiego używam na
codzień, została przyjęta z dużym niedowierzaniem... Rozmowa
była prowadzona częściowo po polsku, częściowo po angielsku,
przy żonie kolegi ogromnie skupionej na jedzeniu. Nie odzywała
się prawie czas poza jednym wyjątkiem. Kolega wyraził zadowolenie,
że mógł przyjechać do Polski swoim samochodem - jak to określił:
"typowym dla klasy, do której należy", a w Londynie
mieszka w "odpowiednim dla swojej pozycji mieszkaniu".
W tym momencie Angielka oderwała się od jedzenia i z wyraźnym
naciskiem sprostowała: it's MY car, and we are living in MY
apartament"!
Wracając do domu myślałem o tym, że jest to już kolejne moje
rozczarowanie kontaktem z rodakiem, który osiadł "na
Zachodzie", lub chociażby wyjeżdżającym z kraju na dłuższy
czas. Przygnębia mnie zaskakująco szybka zmiana sposobu myślenia
tych ludzi, zmiana kryteriów wartości - niejako skomercjalizowanie
wszelkich działań i kontaktów. Poza jednym przypadkiem - znajomą
mieszkającą w Niemczech od ponad 20 lat, pozostającą niezmiennie
sympatyczną i kontaktowną osobą - wszyscy inni wyjeżdżający
z kraju po pewnym czasie zaczynają się zupełnie inaczej zachowywać.
Zaprzyjaźnione małżeństwo, kiedyś ogromnie interesujący ludzie,
po powrocie z trzyletniego pobytu w USA w zasadzie potrafią
rozmawiać wyłącznie o interesach. Do opery i teatru chodzą
wyłącznie na premiery, bo jak ostatnio mi tłumaczyli, można
wtedy poznać wpływowe osoby. To samo dotyczy ich nagłego zainteresowania
"sztuką", a bardziej uczestnictwem w wernisażach.
Inną znajomą, darzoną przeze mnie sporą sympatią, przed jej
wyjazdem na kontynent amerykański spytałem żartem, czy nie
"zamerykanizuje się obrzydliwie". Nie była to obawa
bezpodstawna - kontynent amerykański pochłonął już kilka cenionych
kiedyś przeze mnie osób. Z oburzeniem odparła, że oczywiście
nie, że to jej nie grozi, że to nie ten typ osobowości jaką
posiada. Minął zaledwie rok, a już dostrzegłem dokładnie ten
syndrom zmiany mentalności, jaki mnie napawa niechęcią od
lat. Nie wiem jak tłumaczyć to zjawisko, czy i ja w ten sam
sposób uległbym działaniu obcego otoczenia, ale nie potrafię
i... nie chcę się z tym pogodzić. Niestety, tymczasem grono
moich przyjaciół i ludzi, których darzyłem sympatią, znowu
się zmniejszyło.
|