Jestem
raczej jednostką zimnolubną. Wakacje najchętniej spędzam w
krajach o średniej temperaturze rocznej nieprzekraczającej
10 stopni. Tym razem jednak dałem się namówić żonie na urlop
na Dalekim Wschodzie. I nie żałuję.
Azja Południowo-Wschodnia wydawała mi się zawsze regionem
tak dalekim i egzotycznym, że aż niewyobrażalnie obcym. Nie
zmienił tego nawet postęp w komunikacji lądowej, morskiej
i lotniczej. Singapur, Malezja, Hong Kong - mimo że znałem
je z filmów i reportaży, nadal były dla mnie jakby z innej
planety. Teraz miałem wylądować na tej planecie. I może to
śmieszne, ale czułem się trochę - ja, stary koń! - jak mały
chłopiec, który podekscytowany pierwszą w życiu podróżą pociągiem,
nie odrywa nosa od okna przedziału.
Naszym pierwszym przystankiem był Singapur, rozrośnięte miasto-państwo
z ekonomią opartą na bankowości i rozwoju technologii. Podobno
jeszcze trzydzieści lat temu w powietrzu niósł się daleko
zapach rzeki, przecinającej środek miasta. Zapach, delikatnie
mówiąc, niezbyt przyjemny. Dziś rzeka jest czysta, zniknęły
z niej pływające domy, a nabrzeża zamieniono w tereny spacerowe.
Kolorytu miastu dodaje Chinatown z jego rozkrzyczanymi uliczkami
i ciekawymi sklepikami. Jaki to kontrast ze słynną Orchard
Street, pełną wielkich centrów handlowych, przez które przepływają
tłumy turystów poszukujących obniżek cen - czy to wśród modnej
odzieży, czy nowoczesnych zabawek.
W tej części świata królują zasadniczo trzy rodzaje kuchni
- chińska, hinduska i malajska. Każda z nich jest wspaniała,
zarówno w ulicznych jadłodajniach, jak i eleganckich restauracjach.
Postanowiłem trochę poeksperymentować i nawet udało mi się
nauczyć jedzenia na sposób malajski - z ogromną łyżką i widelcem,
którym nakłada się ryż z curry albo makaron na ową łychę.
Jednego wieczoru pałaszowaliśmy homara przyprawionego chili,
rękoma, w jakiejś knajpce. Dzień później zafundowaliśmy sobie
kolację w eleganckiej restauracji Jaan na 70-tym piętrze Swisshotel.
W Malezji wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy na północ, do
Malaki. Mijaliśmy po drodze mnóstwo plantacji palm olejowych.
W Malace przesiedliśmy się do rikszy. Jej kierowca obwiózł
nas po całym starym mieście. Przed wiekami to właśnie Malaka,
dzięki swemu położeniu na skraju morskiej cieśniny kontrolowała
sporą część handlu między Europą i Orientem.
Na Temple Street widzieliśmy świątynie chińskie i buddyjskie,
a zaraz obok meczet i kościół chrześcijański. Malezja jest
krajem islamskim, ale panuje tu wolność wyznania. Zresztą
nie sposób sobie wyobrazić, by było inaczej - taka tu mieszanka
kultur i ras.
I znów wsiedliśmy do samochodu, by pomknąć do Kuala Lumpur.
Jeździłem już po drogach Anglii, ale nigdy nie przyzwyczaiłem
się do lewostronnego ruchu... Na szczęście Danka cały czas
miała na mnie oko i nie popełniłem żadnego błędu!
Celem rządu malezyjskiego jest, by do 2010 roku kraj ten miał
najlepiej rozwiniętą gospodarkę na świecie. Zamiary te widać
najlepiej ze szczytu KL Tower, gdzie jedliśmy lunch któregoś
dnia. Jak okiem sięgnąć - nowoczesność i rozmach. Miasto jest
pełne drapaczy chmur, wśród nich dumnie wznoszą się Petronas
Twin Towers.
I znów w drodze... Zwiedziliśmy między innymi Jaskinie Batu.
To ogromna formacja skalna, w której grotach mieszczą się
hinduskie świątynie. Dalej na północ leży wyżyna Cameron.
Ten górzysty region prawie w całości porasta dżungla, a tereny
wolne od zielonego gąszczu obsadzone są plantacjami herbaty
i sadami. Wieczorem przez otwarte okno wynajętego przez nas
bungalowu dobiegł nas głos muezzina nawołującego do modłów
w meczecie, przeplatany odgłosami dżungli. Taaak, zdecydowanie
nie przypominało to wieczornych dźwięków Warszawy...
Następnego dnia wypuściliśmy się na parogodzinną wędrówkę
po dżungli, która skończyła się kawał drogi od naszego samochodu,
na drodze do jakiejś plantacji herbaty. Na szczęście nie musieliśmy
czekać na autobus, bo podwiozła nas sympatyczna Malajka.
Następnym przystankiem był Penang, na wyspie u zachodniego
wybrzeża. Mile wspominam to miasto, głównie ze względu na
niezapomniany obiad na zacumowanym parostatku. Jego specyfika
polegała na tym, że posiłek gotuje się tam samemu - obsługa
po prostu stawia garnek na stoliku, a reszta należy do gościa.
W drodze powrotnej złapaliśmy ostatni prom z Sunagi Pataini
do Langkawi. Na miejscu daliśmy sobie dwa dni na zwykłe leniuchowanie
w wiosce turystycznej niedaleko Cieśniny Malaka. Stamtąd zaś
polecieliśmy do Kuching, na Borneo. To moje ulubione miasto
z całej podróży. Fascynował mnie każdy jego skrawek, od hałaśliwego
targu niedzielnego, po ciche i spokojne ścieżki spacerowe
nad rzeką. W dodatku powietrze nie jest tu tak gorące i wilgotne,
jak w indonezyjskiej części wyspy.
Po jeszcze jednej dobie spędzonej w Singapurze popłynęliśmy
do Hong Kongu, by trochę powałęsać się po mieście i porobić
nieco zakupów. I nagle zdałem sobie sprawę, że trzy tygodnie
minęły jak z bicza trzasł... Danka z szelmowskim uśmiechem
oznajmiła mi, że ani jednego dnia nie narzekałem na upał.
Pomyślałem sobie wtedy, że chyba będziemy musieli wprowadzić
zasadnicze zmiany do naszych przyszłych planów urlopowych...
|