Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



TRZY TYGODNIE W ORIENCIE

Dawid Gruszka




Jestem raczej jednostką zimnolubną. Wakacje najchętniej spędzam w krajach o średniej temperaturze rocznej nieprzekraczającej 10 stopni. Tym razem jednak dałem się namówić żonie na urlop na Dalekim Wschodzie. I nie żałuję.

Azja Południowo-Wschodnia wydawała mi się zawsze regionem tak dalekim i egzotycznym, że aż niewyobrażalnie obcym. Nie zmienił tego nawet postęp w komunikacji lądowej, morskiej i lotniczej. Singapur, Malezja, Hong Kong - mimo że znałem je z filmów i reportaży, nadal były dla mnie jakby z innej planety. Teraz miałem wylądować na tej planecie. I może to śmieszne, ale czułem się trochę - ja, stary koń! - jak mały chłopiec, który podekscytowany pierwszą w życiu podróżą pociągiem, nie odrywa nosa od okna przedziału.
Naszym pierwszym przystankiem był Singapur, rozrośnięte miasto-państwo z ekonomią opartą na bankowości i rozwoju technologii. Podobno jeszcze trzydzieści lat temu w powietrzu niósł się daleko zapach rzeki, przecinającej środek miasta. Zapach, delikatnie mówiąc, niezbyt przyjemny. Dziś rzeka jest czysta, zniknęły z niej pływające domy, a nabrzeża zamieniono w tereny spacerowe. Kolorytu miastu dodaje Chinatown z jego rozkrzyczanymi uliczkami i ciekawymi sklepikami. Jaki to kontrast ze słynną Orchard Street, pełną wielkich centrów handlowych, przez które przepływają tłumy turystów poszukujących obniżek cen - czy to wśród modnej odzieży, czy nowoczesnych zabawek.
W tej części świata królują zasadniczo trzy rodzaje kuchni - chińska, hinduska i malajska. Każda z nich jest wspaniała, zarówno w ulicznych jadłodajniach, jak i eleganckich restauracjach. Postanowiłem trochę poeksperymentować i nawet udało mi się nauczyć jedzenia na sposób malajski - z ogromną łyżką i widelcem, którym nakłada się ryż z curry albo makaron na ową łychę. Jednego wieczoru pałaszowaliśmy homara przyprawionego chili, rękoma, w jakiejś knajpce. Dzień później zafundowaliśmy sobie kolację w eleganckiej restauracji Jaan na 70-tym piętrze Swisshotel.
W Malezji wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy na północ, do Malaki. Mijaliśmy po drodze mnóstwo plantacji palm olejowych. W Malace przesiedliśmy się do rikszy. Jej kierowca obwiózł nas po całym starym mieście. Przed wiekami to właśnie Malaka, dzięki swemu położeniu na skraju morskiej cieśniny kontrolowała sporą część handlu między Europą i Orientem.
Na Temple Street widzieliśmy świątynie chińskie i buddyjskie, a zaraz obok meczet i kościół chrześcijański. Malezja jest krajem islamskim, ale panuje tu wolność wyznania. Zresztą nie sposób sobie wyobrazić, by było inaczej - taka tu mieszanka kultur i ras.
I znów wsiedliśmy do samochodu, by pomknąć do Kuala Lumpur. Jeździłem już po drogach Anglii, ale nigdy nie przyzwyczaiłem się do lewostronnego ruchu... Na szczęście Danka cały czas miała na mnie oko i nie popełniłem żadnego błędu!
Celem rządu malezyjskiego jest, by do 2010 roku kraj ten miał najlepiej rozwiniętą gospodarkę na świecie. Zamiary te widać najlepiej ze szczytu KL Tower, gdzie jedliśmy lunch któregoś dnia. Jak okiem sięgnąć - nowoczesność i rozmach. Miasto jest pełne drapaczy chmur, wśród nich dumnie wznoszą się Petronas Twin Towers.
I znów w drodze... Zwiedziliśmy między innymi Jaskinie Batu. To ogromna formacja skalna, w której grotach mieszczą się hinduskie świątynie. Dalej na północ leży wyżyna Cameron. Ten górzysty region prawie w całości porasta dżungla, a tereny wolne od zielonego gąszczu obsadzone są plantacjami herbaty i sadami. Wieczorem przez otwarte okno wynajętego przez nas bungalowu dobiegł nas głos muezzina nawołującego do modłów w meczecie, przeplatany odgłosami dżungli. Taaak, zdecydowanie nie przypominało to wieczornych dźwięków Warszawy...
Następnego dnia wypuściliśmy się na parogodzinną wędrówkę po dżungli, która skończyła się kawał drogi od naszego samochodu, na drodze do jakiejś plantacji herbaty. Na szczęście nie musieliśmy czekać na autobus, bo podwiozła nas sympatyczna Malajka.
Następnym przystankiem był Penang, na wyspie u zachodniego wybrzeża. Mile wspominam to miasto, głównie ze względu na niezapomniany obiad na zacumowanym parostatku. Jego specyfika polegała na tym, że posiłek gotuje się tam samemu - obsługa po prostu stawia garnek na stoliku, a reszta należy do gościa.
W drodze powrotnej złapaliśmy ostatni prom z Sunagi Pataini do Langkawi. Na miejscu daliśmy sobie dwa dni na zwykłe leniuchowanie w wiosce turystycznej niedaleko Cieśniny Malaka. Stamtąd zaś polecieliśmy do Kuching, na Borneo. To moje ulubione miasto z całej podróży. Fascynował mnie każdy jego skrawek, od hałaśliwego targu niedzielnego, po ciche i spokojne ścieżki spacerowe nad rzeką. W dodatku powietrze nie jest tu tak gorące i wilgotne, jak w indonezyjskiej części wyspy.
Po jeszcze jednej dobie spędzonej w Singapurze popłynęliśmy do Hong Kongu, by trochę powałęsać się po mieście i porobić nieco zakupów. I nagle zdałem sobie sprawę, że trzy tygodnie minęły jak z bicza trzasł... Danka z szelmowskim uśmiechem oznajmiła mi, że ani jednego dnia nie narzekałem na upał. Pomyślałem sobie wtedy, że chyba będziemy musieli wprowadzić zasadnicze zmiany do naszych przyszłych planów urlopowych...

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone