W gazetach
i czasopismach coraz więcej miejsca zajmują różnego rodzaju
porady. Wśród nich królują mniej lub bardziej praktyczne sugestie,
jak czytelniczki i czytelnicy winni sobie uatrakcyjniać życie
w łóżku.
W latach mojej młodości nieśmiało praktykował to o w "Radarze"
Mikołaj Kozakiewicz, a później, z ogromną jak na owe czasy
odwagą, rozwinął ją w tygodniku studenckim "Itd"
Zbigniew Lew Starowicz. Były to teksty niezwykle nowatorskie
i odważne, czytane przez młodych i starych z wypiekami na
twarzy, choć dziś wydawałyby się wielu obeznanym z tematyką
osobom pogadankami uświadamiającymi dla pierwszoklasistów.
Ten mały strumyk pionierskiego poradnictwa z biegiem lat zdobywał
nowych, coraz liczniejszych popularyzatorów, którzy przełamywali
kolejne obyczajowe tabu. Wraz z urynkowieniem gospodarki potoczek
zamienił się w rzekę, w Niagarę porad seksuologicznych, a
może należałoby powiedzieć - półpornograficznych, w których
różni mniej lub bardziej utalentowani i zaznajomieni z zagadnieniem
ludzie sugerują czytelnikom obojga płci, co robić by sobie
w "łóżku" dogodzić. Ten cudzyslów nie jest przypadkowy,
bo udzielający porad wykazują co do miejsca miłosnych spełnień
sporą pomysłowość.
Przykładem - igraszki w sportowym samolocie podczas jego pilotowania,
co podziwiałem w jakimś polskim filmie. Skończyło się to dla
obojga kochanków dość nieszczęśliwie, choć nie z powodu ich
zapamiętania w rozkoszy i na przykład błędów w pilotażu -
lecz bomby zainstalowanej w samolocie przez zazdrosnego i
mściwego męża zdradzającej go w powietrznych akrobacjach kobiety.
Można też podczas szybkiej jazdy sportowym samochodem pozwolić
sobie na "clintona" (upolitycznione określenie starej
techniki miłosnej, zwanej niegdyś francuską, zastosowanej
i na nowo spopularyzowanej przez amerykańskiego prezydenta,
co o dziwo nie spowodowało głośnego protestu Francuzów, że
ich kultura ulega dalszej amerykanizacji). Tę technikę doradzają
pisma kobiece, jak na przykład polski "Cosmopolitan".
Można jeszcze w różnych innych miejscach i okolicznościach
- zależnie od wyobraźni czytelników i inwencji polityków,
tfu! tfu! - chciałem powiedzieć, autorów tych rubryk. Wielka
podaż porad intymnych w czasopismach jest wymuszona wymaganiami
rynku. Jak wykazują badania - czytelnicy obojga płci wciąż
są nienasyceni i seks w każdej postaci świetnie się sprzedaje.
Tak jak w prasie wysokonakładowej importowanej z Polski wśród
różnorakiego poradnictwa króluje seks - tak w prasie polonijnej
w Kanadzie najłatwiej znaleźć szpalty z poradami na temat
kupna lub sprzedaży domu. Studiując je można odnieść wrażenie,
że na emigracji pożądanie posiadania własnego domu wyparło
popęd seksualny. Z porad tych można wywnioskować, że społeczeństwo
dzieli się na dwie grupy - tych przed inicjacją, którzy "są
jeszcze przed pierwszym razem", czyli domu jeszcze nie
kupili - i tych, którzy tę inicjację mają za sobą i "już
są po", a więc mieli szczęście go posiąść.
Autorzy tych rubryk stoją jednak przed znacznie trudniejszym
zadaniem niż ich koledzy spod znaku amora. Po pierwsze, oczekiwanie
na spełnienie w przypadku kupna domu jest u wielu czytelników
o wiele większe. Cała bowiem gra wstępna - przygotowania,
zabiegi, zbieranie sił i środków trwa znacznie dłużej i wymaga
znacznie większego wysiłku. Oczekiwania są więc o wiele większe,
a osiągnięcie pełnej satysfakcji, swego rodzaju "nieruchomościowego
orgazmu" - trudne do zrealizowania. Po drugie - wszystko
odbywa się publicznie, "na widoku" - każdy ze znajomych
lub sąsiadów może porównać nasze osiągnięcia do swoich. Budzi
to zrozumiałe frustracje, ale szczęśliwie dla pośredników
w handlu domami - mocno motywujące impulsy do dalszego wysiłku,
by w przyszłości zmienić obiekt pożądania. I to trwa niemalże
do emerytury - bo co z tego, że się czytelnik wysilił, nadął
i wytężył, gdy okazuje się, że jego (dom) jest malutki w porównaniu
z (domem) kolegi. Kompromitacja, blamaż, nerwica murowana.
Autorzy rubryk doradzających o kupnie domu - a są nimi zwykle
pośrednicy w handlu nieruchomościami, zwani z angielska agentami
real estate - starają się ulżyć w tych strapieniach swoim
czytelnikom i klientom. Bo dom, z którego nie jesteśmy zadowoleni,
lub przestał spełniać nasze oczekiwania, można przecież sprzedać
i kupić jeszcze większy i bardziej dorodny. Trzeba tylko wytężyć
jeszcze więcej sił i wykrzesać jeszcze więcej energii.
Szkopuł w tym, że w tych swoich poradach i namawianiach (nie
czytałem ani razu tekstu, w którym autor komukolwiek odradzałby
kupna domu) napotykają na sprzeczność. Czytelnik w każdym
z tych tekstów trafi na poważną i pełną troski o jego finansową
kondycję informację, że właśnie w tej chwili ceny domów są
możliwie najniższe, że już wkrótce zaczną zwyżkować - więc
lepiej pospieszyć się z kupnem. I odwrotnie - ci, którzy noszą
się z myślą o sprzedaży posiadłości dowiedzą się, że można
ją sprzedać za najwyższą cenę - więc też warto, by pospieszyli
się z dokonaniem transakcji.
Sprzeczność ta jest dla każdego myślącego o kupnie lub sprzedaży
domu czytelnika zrozumiała i tak naprawdę nie szuka on w rubryce
porady. Szuka potwierdzenia słuszności podjętej już wcześniej
decyzji. Tak więc uwagi w tekstach są przekonywaniem już przekonanych,
z czego autorzy zdają sobie doskonale sprawę.
W każdej z tych sytuacji autor rubryki radzi, by czytelnik
zwrócił się do niego z prośbą o pośrednictwo. I jest to rada
słuszna. Bo jeżeli ktoś pisze zgrabne kawałki do gazety i
na dodatek potrafi tę sprzeczność choćby trochę zakamuflować,
to czytelnik mający zamiar kupić dom przynajmniej nie będzie
się podczas dokonywania tej transakcji nudził.
Dowie się przy tym, że nabył najlepszy dom za najniższą cenę
i odwrotnie - poprzedni sprzedał za cenę najwyższą. I choćby
kupił dom za mały, to przecież jak twierdzą specjaliści nie
w wielkości tkwi tajemnica sukcesu!
|