Poniższy felieton dotarł do nas jeszcze przed referendum
unijnym. Wiadomo, że teraz już po zawodach. Ponad połowa
uprawnionych do głosowania rodaków postawiła krzyżyk po lewej stronie (znamienne, prawda?).
Postanowiliśmy jednak zamieścić eurosceptyczny tekst Witolda
Filipowicza, bo warto już się zastanowić, jak z Unii wyjść.
Sprawcy
Kiedy dostałem broszurkę Pana Prezydenta na temat plusów i
minusów przystąpienia do UE, z zachłannością rzuciłem się
poznawać argumenty naszych politycznych, duchowych czy jakich
tam jeszcze przewodników narodu. Przeczytałem dwa razy, potem
jeszcze trzeci, w końcu i czwarty raz. Przeraziłem się nagłym
stwierdzeniem, że nie rozumiem nic z tego, co czytam. Wtórny
analfabetyzm mnie dopadł. A ostrzegały naukowe sławy, że głupiejemy
w tempie nadzwyczajnym. Cóż ja tam wyczytałem? Generalnie
to, że mamy kolejną pogodę dla bogaczy.
Otwarcie granic, swoboda podróżowania, dostęp do europejskiego
szkolnictwa - to wszystko już jest udziałem tych, którzy
mają na to pieniądze. Dla pozostałych, przeogromnej większości,
te dobrodziejstwa są niedostępne. Po akcesji dostępność nieco
stanieje i zniknie trochę barier formalnych.. Ale generalna
reguła będzie obowiązywać nadal: masz pieniądze - naści dobrodziejstwa.
Jakie są więc szanse dla tej pozostałej większości? Nie widzę,
nie słyszę, choć czytam i słucham.
Dobry wujek sypnie groszem - ot tak, z sympatii, spłynie
na nas strumień funduszy pomocowych w miliardowych kwotach.
Na pewno to my będziemy płacić składkę, też w kwotach miliardowych.
Natomiast fundusze pomocowe otrzymać MOŻEMY, i to jest gwóźdź
programu. Dostaniemy, jeśli przygotujemy się do wykorzystania
ewentualnych miliardów poprzez stworzenie sensownych struktur
organizacyjnych oraz niemniej sensownych programów. Ponadto
sami musimy najpierw wyłożyć część gotówki na sfinansowanie
naszych, rewelacyjnych niewątpliwie, pomysłów. Tymczasem Komisja
Europejska wysmażyła oficjalny raport o stanie przygotowań
Polski do przyjęcia środków pomocowych. Wynika z niego, że
jesteśmy w sytuacji najgorszej spośród wszystkich krajów wchodzących
do UE. Grozi to - zdaniem chłopców z Brukseli - że zastosowane
zostaną klauzule ochronne i jeśli nic się nie zmieni do jesieni,
to nie dostaniemy nic. Jak znam życie i nasz kraj, a zwłaszcza
jego sterników - to nic się nie zmieni. Znaczy, dostaniemy
figę z makiem, ale składkę będziemy musieli zapłacić. Skąd
się te pieniądze będą brały, proszę zgadnąć.
Poprawi nam się prawo - to my już sami nie potrafimy
stworzyć sensownego prawa? Prawo jest rzeczywiście systematycznie
psute od lat, ale znacznie większym problemem jest powszechność
jego lekceważenia. Z całą bezwzględnością prawo uderza w przeciętnego
obywatela. Im słabszy, tym mocniej w niego bije. Z równie
wielką bezceremonialnością i bezwstydem zamyka oczy, jak to
Temida, na złodziejstwa możnych. Czy komuś się wydaje, że
komisarze europejscy będą się zajmować złodziejstwami różnych
prezesów, przekrętami wójtów, kłamstwami i manipulacjami panienek
z okienka czy zza biurka? Już widzę ten tabun komisarzy, jak
lecą hurmem z pomocą.
Zmniejszy się bezrobocie - niewątpliwie. Otwarcie granic
i rozwiązania prawne zwiększą napływ zagranicznych inwestorów.
To będzie bezpośrednia przyczyna upadku tysięcy małych firm,
nieprzygotowanych - nie zawsze ze swojej winy - do otwartej
konkurencji. Trzeba być dziecinnie optymistycznym, by sądzić,
iż ta sama liczba bezrobotnych znajdzie zatrudnienie w nowych,
zagranicznych przedsiębiorstwach. Oczywiście, taki bezrobotny
może sobie wsiąść w samolot i polecieć do dowolnego kraju
unijnego za pracą. Były już tego typu wypowiedzi. Dosłownie.
Pomijając głupotę tego argumentu, spytam, po co ów bezrobotny
ma się tam udać? Żeby sobie popatrzeć na drugiego takiego
samego jak on? I pogadać o wspólnej biedzie? Na migi, rzecz
jasna, bo obaj znają tylko swój język, a i to nie do końca.
Podobno bez Unii czekałaby nas izolacja, cofanie się w rozwoju
i w ogóle plagi egipskie. Popatrzmy sobie na mapę. Co by się
stało, gdybyśmy do Unii nie weszli (teraz)? Otóż szósty co
do wielkości kraj w samym środku Europy nagle zacząłby być
traktowany jak, nie przymierzając, Gabon czy inny Bangladesz.
Chciałbym usłyszeć argumentację polityków unijnych, którzy
przekonują swoich rodzimych biznesmenów, by ci machnęli na
nas ręką. Niech rzucą w diabli te miliardy, które już zainwestowali,
niech przestaną do nas eksportować, albo niech eksportują
poniżej kosztów, to im rządy zwrócą straty; a jak już zniszczą
ten krnąbrny kraj, to oni - politycy znaczy - załatwią im
kontrakty eksportowe gdzie indziej. Do Eskimosów na przykład,
albo na Antarktydę. Pingwiny już tam wznoszą magazyny. Tymczasem
do krajów nadbałtyckich - unijnych, a jakże - niech dymają
swoimi ciężarówkami i pociągami. Do Rosji i z powrotem też.
Najlepiej przez Ukrainę i Białoruś. Bliziutko i darmo.
I tu jawić się mogła alternatywa, której wskazania tak się
dopominali wszyscy eurobełkotliwi euroentuzjaści. To mogła
być szansa, pierwsza i jedyna od tysiąca lat. Położenie geograficzne
- przekleństwo dla naszego kraju przez całe wieki - dałoby
nam niepowtarzalną szansę na wznowienie negocjacji. Tym razem
rzeczywiście partnerskich. To nie my martwilibyśmy się o środki
na budowę autostrad i linii kolejowych. To Unia byłaby zainteresowana
w ich budowie i na dodatek przy zatrudnieniu setek tysięcy
polskich pracowników. Pozycja do negocjacji była taką alternatywą
i niepowtarzalną szansą. Aby ją móc wykorzystać, potrzeba
było mężów stanu. Od czternastu lat mamy w Polsce głównie
mężów swoich żon.
|