Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



PODZIEMNE WOJNY

Plastuch



 


Aż dziw bierze, że film "Jądro ziemi" powstał dopiero teraz. Po dziesięcioleciach eksperymentów filmowych o marsjanach, wyprawach w kosmos i podróżach w czasie powstał wreszcie film o wyprawie do wnętrza ziemi. Temat narzuca konwencję, trzeba się pogodzić, że bohaterowie będą podróżować przedziwnym pojazdem (pamiętacie wiertolot z komiksów o Tytusie?), że pretekst do podróży będzie z czapy wzięty, itp. Spodziewałem się bzdur, ale myślałem, że będzie chociaż zabawnie. Nie było.
Największym nieporozumieniem w "Jądrze ziemi" jest scenariusz. Tak sfuszerowanej roboty dawno nie widziałem. Film opowiada o ekipie śmiałków, która głęboko pod ziemią musi wypełnić pewną misję, żeby uratować świat. Sęk w tym, że gdy pojazd jest już baaardzo głęboko w ziemi, to zaczyna brakować obiektów do scenografii. Staje się ona bardzo "ciasna". Podziemny statek porusza się tylko w jakiejś żelowatej magmie. Jedynym tłem są wnętrza pojazdu. Robi się nudnawo...

Co rusz na bohaterów spada jakieś śmiertelne niebezpieczeństwo. Za każdym razem jest ono pokonywane przy użyciu bzdurnych sztuczek. W liście dialogowej roi się wtedy od słów "plazma", "impuls", i innych takich. Tym sposobem można wymyślić najbardziej szalone katastrofy oraz niedorzeczne sposoby wychodzenia z opresji. Gdy po raz piąty bohaterowie ratują się dzięki czemuś w rodzaju "cytoplazy nuklearnej napędzanej impulsowo przez pole elektrosejsmicznograwitacyjne", i gdy jest to przedstawione jako pomysł przychodzący do głowy głównemu bohaterowi w ostatnim momencie, to robiło mi się żal siebie samego, że musiałem się na to gapić i słuchać. Co za piramidalne bzdury!!! Takie cudowne ocalenia powtarzane są równych odstępach czasu, co zapewne było desperacką próbą uczynienia tego filmu trzymającym w napięciu. Próba średnio udana.
Wiele można było sobie obiecywać po aktorach. Udział w takim filmie laureatki Oscara Hilary Swank bardzo zaskakuje. Ponieważ to był pierwszy film z jej udziałem jaki zobaczyłem, nie mogę złośliwie pisać, że cofnęła się w rozwoju do momentu, gdy grywała w "The Next Karate Kid". Zresztą przypuszczam, że jej kreacja w tamtym filmie była lepsza. Ale to nie jej wina. Jak można zagrać kobietę - oficera lotnictwa za sterami pojazdu wwiercającego się w ziemię?

Nie błysnął też brytyjski aktor Delroy Lindo. To etatowy czarnoskóry "partner" białych gwiazd. Tym razem nie miał szans wyeksponować swego talentu. Jego twarz ledwie wyłaniała się zza bujnego zarostu. Poza tym Lindo zlewał się ze scenografią, która była tego samego koloru, co on sam. Tchéky Karyo, którego uwielbiam oglądać na ekranie, został niestety dość szybko uśmiercony przez scenarzystów. O głównej postaci filmu granej przez Aarona Eckharta nie warto nawet wspominać. Kolejny bohater, który musi zbawić świat, choć wcale nie chce.
Zaletą filmu nie były nawet efekty specjalne. Wrażenie robi jedynie awaryjne lądowanie promu kosmicznego w samym centrum Los Angeles. Pozostałe "bajery" raczej nie powalają. Kataklizm przechodzący przez Rzym jest mniej więcej na poziomie naszego "Quo Vadis". Gdy porównać to choćby z "Armageddonem", to "Jądro Ziemi" wygląda raczej na wprawkę szkolących się studentów. Rozsypujące się modeliki z kartonu to w dzisiejszych czasach zdecydowanie za mało.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone