Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



MISSION IMPOSSIBLE: ZJAZD Z MONT BLANC

Daniel Ważyński



 


Przez kilka dni przed wyjazdem siedziałem w internecie i sprawdzałem pogodę i prognozy w Alpach. Plan był taki: jeśli przez dwa intersujące nas dni będzie ładna pogoda w Chamonix, to jedziemy. Jeśli nie, to w Taury. Ale z prognoz wynikało, że w czwartek i piątek ma być pięknie, a może nawet w sobotę i w niedzielę. Niektórzy mówią, że głupi ma zawsze szczęście, ale ja mówię, że szczęście sprzyja lepszym! Na Mont Blanc!

Ja mu w gaz, a on...

Wyjechaliśmy (Suseł, ja i nasz młody kolega z GOPR-u) koło 18.00, co jest wielkim sukcesem, znając prędkość Susła (swego czasu przesiedział 2 godziny i 17 minut w toalecie) i bez niespodzianek przejechaliśmy Niemcy. Potem szczęście nas trochę opuściło. Chcieliśmy zatankować zaraz po przejechaniu granicy szwajcarskiej, ale Szwajcarom na stacjach nie chciało się czekać na nas do 3.30 i opuścili posterunki. Wskazówka paliwometru zdradziecko weszła na czerwone pole, ale nie zrobiło to na mnie wrażenia i pojechaliśmy dalej. Wprawdzie Suseł bąknął coś przez sen, żeby skręcić do najbliższej miejsowości i poszukać stacji, ale kto by tam słuchał zaspanego Susła. W jakąś chwilę po owym bąknięciu nasz fiat diablo powiedział, że ma nas w dupie i dalej nie jedzie. Na szczęście stało się to koło przyautostradowego parkingu i dopchaliśmy te 500 metrów. Nie bardzo wiedzieliśmy, co możemy zrobić o czwartej rano, ale po chwili stało się jasne, że ktoś musi pójść po paliwo. Skończyło się to na trzech godzinach szukania i dreptania z butelkami z benzyną. Partyzantka, psia krew! Ile fantastycznych, soczystych przekleństw przy tym poleciało, nie muszę chyba dodawać.

Spanko pod gwiazdami

Do Chamonix dojechaliśmy w czwartek koło południa i bez wielkiej kłótni postanowiliśmy nie wyruszać tego dnia do schroniska Grand Mulet, tylko przespać się na dole, a pójść następnego dnia. Wyjechaliśmy pierwszym wagonikiem na Plan d'Aguille (około 2400 m npm.), gdzie zaczynał się śnieg i poszliśmy od razu na "fokach". Dalej było przejście przez labirynt szczelin i seraków. Nie wiązaliśmy się, bo było twardo. Do schroniska doszliśmy nieźle zmachani i przegrzani. Posiedzieliśmy chwilę w cieniu, co nam dobrze zrobiło i poszliśmy wyżej szukać miejsca na biwak. Zabiwakowaliśmy na platformie wykopanej na wysokości około 3400 m npm. Przemek wydawał dzikie okrzyki znamionujace głeboki zachwyt. Chyba mu się podobało. Generalnie kiepsko się zasypia o 18.00, kiedy słońce świeci prawie w twarz, a w ucho chrapie Suseł. Jeszcze zanim się położyliśmy, zjechała z góry grupa Niemców. Zapytani, czy ktoś dzisiaj zjeżdżał z Mont Blanc, ze zdziwieniem odpowiedzieli, że ze szczytu się nie zjeżdża ("sehr, sehr steil, nicht fuer normale Leute", itd.).
Biwak był komfortowy, bo przy -10 stopni nie było wiatru. Spanko było rewalacyjne, pod gwiazdami, z widokami na światła Chamonix. Wyjście z ciepełka śpiwora na -10 zakrawało odrobinę na heroizm.Wyruszyliśmy koło 3.00. Jak było ciemno i zimno, to jeszcze jakoś się szło, ale jak wzeszło słońce, to od razu dorwała mnie senność. Jasno zrobiło się, kiedy na Grand Plateu patrzyliśmy na ścianę, którą mieliśmy zjeżdżać z pojedynczym śladem. Przemek wyrwał do Vallota, a my z Susłem wlekliśmy się, pozwalając się wyprzedzać matkom z wózkami. Kiedy doszliśmy do Vallota (4362 chyba), z Przemka jak dziurawego balonika uszła moc i ruszył czym prędzej w dół. Później się dowiedzieliśmy, że znaczył szlak kolorowymi pawiami...

Po lodzie w górę, po lodzie w dół

Vallot, nie na darmo nazywany najwyżej położonym śmietnikiem Europy, zrobił na nas przygnębiające wrażenie. Brudno i smrodliwie, i niestety - spora kupa śmieci z polskim rodowodem. Siedzieliśmy, piliśmy, odpoczywaliśmy. Ruszyliśmy w końcu żółwim tempem, które cały czas spadało. Wkrótce wyprzedzili nas już dosłownie wszyscy i ze zdziwieniem patrzyli, że takie dwa trupy chcą zjechać ze szczytu (prawie wszyscy zostawili narty przy Vallocie). Stanąwszy na chwilę dla odpoczynku, zwisałem na kijkach, po czym zasypiałem. Na około 4650 powiedziałem, że nie wejdę i oczekuję propozycji. Suseł powiedział: "nie żartuj!", i poszliśmy dalej. Na szczycie padłem i zasnąłem, a Suseł poszedł na stronę. Tego dnia zjeżdżało z Mont Blanc jakichś dwóch niemieckojęzycznych i piątka Słoweńców (z tego dwóch na deskach!). Pojechali w stronę Mont Maudit, a potem tzw. Korytarzem. My też na początku tak jak oni, ale wcześniej odbiliśmy w lewo tzw. Starym Górnym Pasażem. Ominęliśmy zalodzoną kopułę szczytową i wjechaliśmy w ścianę. Śnieg był zmienny, twardy gips, lekka szreń na warstwie zsiadłego puchu, lód. Emocji dodawała wysokość, plecaki i świadomość tego, co pod nami. Lepiej byłoby się nie wywracać...
Suseł prowadził. Śnieg był fantastyczny, tylko że chciało mi się spać i czułem się rzygliwie. Ale im niżej, tym było lepiej (zwłaszcza sama jazda podziałała pozytywnie) i na dole to nawet poszedłem, że hej!!! Suseł mało nie wpadł do szczeliny, ale zdążył umknąć. Wyrżneliśmy po bałwanku, żeby było weselej, i na plato połączyliśmy się ze śladami innych. Tam już mi się poprawiło, ale za to byliśmy już mocno zasapani. Wtedy Przemek uszczęśliwił nas sms-em, że przez przypadek minął miejsce naszego biwaku i nie chciało mu się już wracać. Mieliśmy zabrać jeszcze jego gadżety! Suseł tak się ucieszył, że chciał go wrzucić do szczeliy i przywalić serakiem.

Więcej, więcej!

Zjazd z nadbagażem przez rozmiękły, rozjeżdżony lodowiec w upale to była rzeź niewiniątek. Przy końcu ściany przekroczyliśmy głeboką rynnę wyrobioną przez obryw seraka, który u podstawy ściany utworzył sporych rozmiarów lawinisko. To bylo nieprzyjemne miejsce. Do stacji kolejki dotarliśmy już bez niespodzianek, choć przejazd przez dziurawe i miękkie mosty nad szczelinami przysporzył kilku brązowych smug na gaciach. Właściwie to ledwo zdążyliśmy na ostatnią kolejkę.
Na drugi dzień okazało się, że Przemkowi od słońca tak spuchła wara, że aż się prosiło dać koledze ksywkę Murzynek Bambo. Wyjechaliśmy w niedzielę rano, po drodze wstąpiwszy na Wodospady Renu. Miejsce bardzo skomercjalizowane i pełne dzikiego tłumu. Skomentowałem to krótko: "Piękne! Nigdy tu już w życiu nie przyjadę!". Z ciekawych incydentów to jeszcze Suseł prowadząc, próbował zredukować z piątki na wsteczny.
Dzisiaj już nie pamiętam, że było ciężko i chcę jeszcze!!! Wyjazd był po prostu jedwabisty i świetnie się bawiłem.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone