Przez kilka dni przed wyjazdem siedziałem w internecie i
sprawdzałem pogodę i prognozy w Alpach. Plan był taki: jeśli
przez dwa intersujące nas dni będzie ładna pogoda w Chamonix,
to jedziemy. Jeśli nie, to w Taury. Ale z prognoz wynikało,
że w czwartek i piątek ma być pięknie, a może nawet w sobotę
i w niedzielę. Niektórzy mówią, że głupi ma zawsze szczęście,
ale ja mówię, że szczęście sprzyja lepszym! Na Mont Blanc!
Ja mu w gaz, a on...
Wyjechaliśmy (Suseł, ja i nasz młody kolega z GOPR-u) koło
18.00, co jest wielkim sukcesem, znając prędkość Susła (swego
czasu przesiedział 2 godziny i 17 minut w toalecie) i bez
niespodzianek przejechaliśmy Niemcy. Potem szczęście nas trochę
opuściło. Chcieliśmy zatankować zaraz po przejechaniu granicy
szwajcarskiej, ale Szwajcarom na stacjach nie chciało się
czekać na nas do 3.30 i opuścili posterunki. Wskazówka paliwometru
zdradziecko weszła na czerwone pole, ale nie zrobiło to na
mnie wrażenia i pojechaliśmy dalej. Wprawdzie Suseł bąknął
coś przez sen, żeby skręcić do najbliższej miejsowości i poszukać
stacji, ale kto by tam słuchał zaspanego Susła. W jakąś chwilę
po owym bąknięciu nasz fiat diablo powiedział, że ma nas w
dupie i dalej nie jedzie. Na szczęście stało się to koło przyautostradowego
parkingu i dopchaliśmy te 500 metrów. Nie bardzo wiedzieliśmy,
co możemy zrobić o czwartej rano, ale po chwili stało się
jasne, że ktoś musi pójść po paliwo. Skończyło się to na trzech
godzinach szukania i dreptania z butelkami z benzyną. Partyzantka,
psia krew! Ile fantastycznych, soczystych przekleństw przy
tym poleciało, nie muszę chyba dodawać.
Spanko pod gwiazdami
Do Chamonix dojechaliśmy w czwartek koło południa i bez wielkiej
kłótni postanowiliśmy nie wyruszać tego dnia do schroniska
Grand Mulet, tylko przespać się na dole, a pójść następnego
dnia. Wyjechaliśmy pierwszym wagonikiem na Plan d'Aguille
(około 2400 m npm.), gdzie zaczynał się śnieg i poszliśmy
od razu na "fokach". Dalej było przejście przez
labirynt szczelin i seraków. Nie wiązaliśmy się, bo było twardo.
Do schroniska doszliśmy nieźle zmachani i przegrzani. Posiedzieliśmy
chwilę w cieniu, co nam dobrze zrobiło i poszliśmy wyżej szukać
miejsca na biwak. Zabiwakowaliśmy na platformie wykopanej
na wysokości około 3400 m npm. Przemek wydawał dzikie okrzyki
znamionujace głeboki zachwyt. Chyba mu się podobało. Generalnie
kiepsko się zasypia o 18.00, kiedy słońce świeci prawie w
twarz, a w ucho chrapie Suseł. Jeszcze zanim się położyliśmy,
zjechała z góry grupa Niemców. Zapytani, czy ktoś dzisiaj
zjeżdżał z Mont Blanc, ze zdziwieniem odpowiedzieli, że ze
szczytu się nie zjeżdża ("sehr, sehr steil, nicht fuer
normale Leute", itd.).
Biwak był komfortowy, bo przy -10 stopni nie było wiatru.
Spanko było rewalacyjne, pod gwiazdami, z widokami na światła
Chamonix. Wyjście z ciepełka śpiwora na -10 zakrawało odrobinę
na heroizm.Wyruszyliśmy koło 3.00. Jak było ciemno i zimno,
to jeszcze jakoś się szło, ale jak wzeszło słońce, to od razu
dorwała mnie senność. Jasno zrobiło się, kiedy na Grand Plateu
patrzyliśmy na ścianę, którą mieliśmy zjeżdżać z pojedynczym
śladem. Przemek wyrwał do Vallota, a my z Susłem wlekliśmy
się, pozwalając się wyprzedzać matkom z wózkami. Kiedy doszliśmy
do Vallota (4362 chyba), z Przemka jak dziurawego balonika
uszła moc i ruszył czym prędzej w dół. Później się dowiedzieliśmy,
że znaczył szlak kolorowymi pawiami...
Po lodzie w górę, po lodzie w dół
Vallot, nie na darmo nazywany najwyżej położonym śmietnikiem
Europy, zrobił na nas przygnębiające wrażenie. Brudno i smrodliwie,
i niestety - spora kupa śmieci z polskim rodowodem. Siedzieliśmy,
piliśmy, odpoczywaliśmy. Ruszyliśmy w końcu żółwim tempem,
które cały czas spadało. Wkrótce wyprzedzili nas już dosłownie
wszyscy i ze zdziwieniem patrzyli, że takie dwa trupy chcą
zjechać ze szczytu (prawie wszyscy zostawili narty przy Vallocie).
Stanąwszy na chwilę dla odpoczynku, zwisałem na kijkach, po
czym zasypiałem. Na około 4650 powiedziałem, że nie wejdę
i oczekuję propozycji. Suseł powiedział: "nie żartuj!",
i poszliśmy dalej. Na szczycie padłem i zasnąłem, a Suseł
poszedł na stronę. Tego dnia zjeżdżało z Mont Blanc jakichś
dwóch niemieckojęzycznych i piątka Słoweńców (z tego dwóch
na deskach!). Pojechali w stronę Mont Maudit, a potem tzw.
Korytarzem. My też na początku tak jak oni, ale wcześniej
odbiliśmy w lewo tzw. Starym Górnym Pasażem. Ominęliśmy zalodzoną
kopułę szczytową i wjechaliśmy w ścianę. Śnieg był zmienny,
twardy gips, lekka szreń na warstwie zsiadłego puchu, lód.
Emocji dodawała wysokość, plecaki i świadomość tego, co pod
nami. Lepiej byłoby się nie wywracać...
Suseł prowadził. Śnieg był fantastyczny, tylko że chciało
mi się spać i czułem się rzygliwie. Ale im niżej, tym było
lepiej (zwłaszcza sama jazda podziałała pozytywnie) i na dole
to nawet poszedłem, że hej!!! Suseł mało nie wpadł do szczeliny,
ale zdążył umknąć. Wyrżneliśmy po bałwanku, żeby było weselej,
i na plato połączyliśmy się ze śladami innych. Tam już mi
się poprawiło, ale za to byliśmy już mocno zasapani. Wtedy
Przemek uszczęśliwił nas sms-em, że przez przypadek minął
miejsce naszego biwaku i nie chciało mu się już wracać. Mieliśmy
zabrać jeszcze jego gadżety! Suseł tak się ucieszył, że chciał
go wrzucić do szczeliy i przywalić serakiem.
Więcej, więcej!
Zjazd z nadbagażem przez rozmiękły, rozjeżdżony lodowiec
w upale to była rzeź niewiniątek. Przy końcu ściany przekroczyliśmy
głeboką rynnę wyrobioną przez obryw seraka, który u podstawy
ściany utworzył sporych rozmiarów lawinisko. To bylo nieprzyjemne
miejsce. Do stacji kolejki dotarliśmy już bez niespodzianek,
choć przejazd przez dziurawe i miękkie mosty nad szczelinami
przysporzył kilku brązowych smug na gaciach. Właściwie to
ledwo zdążyliśmy na ostatnią kolejkę.
Na drugi dzień okazało się, że Przemkowi od słońca tak spuchła
wara, że aż się prosiło dać koledze ksywkę Murzynek Bambo.
Wyjechaliśmy w niedzielę rano, po drodze wstąpiwszy na Wodospady
Renu. Miejsce bardzo skomercjalizowane i pełne dzikiego tłumu.
Skomentowałem to krótko: "Piękne! Nigdy tu już w życiu
nie przyjadę!". Z ciekawych incydentów to jeszcze Suseł
prowadząc, próbował zredukować z piątki na wsteczny.
Dzisiaj już nie pamiętam, że było ciężko i chcę jeszcze!!!
Wyjazd był po prostu jedwabisty i świetnie się bawiłem.
|