Podstawowym zadaniem komedii jest rozśmieszyć widza. To kryterium
film "Wielki podryw" spełnia bez zastrzeżeń,
choć niektóre gagi są tu mało wybredne. Nie od dziś wiadomo,
że niewybredny humor przyciągnie więcej publiczności, a więc
kasy. Jeśli jednak przymkniecie na to oko, będziecie się dobrze
bawić.
Pomysł na fabułę nie jest specjalnie oryginalny. Dwie oszustki
wędrują przez Stany Zjednoczone w poszukiwaniu frajerów do
oskubania. Specjalizują się w zawieraniu (i rozbijaniu) małżeństw.
Max (Sigourney Weaver - oklaski!) kusi i ciągnie faceta przed
ołtarz. Świeżo upieczonego małżonka uwodzi natychmiast Page
(Jennifer Love Hewitt). Wiadomo: zdrada = rozwód = pieniądze.
I tak raz za razem. Do czasu, aż Page zakocha się w przypadkowo
poznanym chłopaku, zresztą potencjalnej ofierze.
Podobną parę oszustów sportretował film "Parszywe dranie".
Tam jednak Michael Caine i Steve Martin rywalizowali ze sobą.
W "Wielkim podrywie" mamy ścisłą współpracę. Dwie
sprytne panie to... matka i córka.
Sigourney Weaver udowadnia, że jest aktorką uniwersalną.
Równie dobrze czuje się w komedii, dramacie ("Goryle
we mgle"), czy thrillerze science-fiction (cykl o Obcym).
Jej ekranowa córka, Jennifer Love Hewitt, jest tak piękna,
że trudno oderwać od niej wzrok (zauważcie, że te słowa pisze
kobieta!). W drugoplanowej roli ofiary oszustek - potentata
tytoniowego - pojawia się niezrównany Gene Hackman. Jako nałogowy
palacz, obleśny, charczący, plujący i stojący jedną nogą na
tamtym świecie, wzbudza tyleż odrazy, co wesołości. Takich
oświadczyn, jakie odgrywa w tym filmie, jak żyję jeszcze nie
widziałam! Ray Liotta nie daje z siebie wiele, więc dyplomatycznie
go pomijam. Zaś Jason Lee jest tak papierowy, że można przez
niego patrzeć na wskroś.
"Wielki podryw" może być całkiem niezłym filmem
instruktażowym dla kandydatek na naciągaczki. Uważajcie więc,
panowie! Nie dajcie się nabrać na namiętne westchnienia i
pocałunki, żarliwe wyznania i obietnice. Za tym wszystkim
może stać nieprzeparta ochota na opróżnienie waszych portfeli.
No chyba, że zadziałały feromony. W końcu miłość to podobno
tylko neurochemia.
|