Film "K-19" zbiera raczej powściągliwe recenzje.
Ja spróbuję wyjaśnić, dlaczego warto się na niego wybrać.
Oczywiście to, co dla mnie jest zaletą, dla wielu może być
wadą. Dlatego najpierw napiszę, czego w tym filmie nie ma.
Raczej nie ma mrożącej krew w żyłach akcji, nie ma zapierających
dech w piersiach efektów specjalnych, dzięki Bogu nie ma też
żadnego wątku romansowego. Ale niech to Was nie przeraża,
na ten film trzeba po prostu spojrzeć inaczej niż zwykle.
Jest to bowiem film oparty na autentycznych wydarzeniach.
Fakty, o których opowiada, są właściwie w ogóle nieznane,
stąd trudno mi powiedzieć, czy fabuła została "upiększona".
Powiedzmy to sobie szczerze, akcja nieco się wlecze. Jest
to film o awarii w reaktorze atomowym na radzieckiej łodzi
podwodnej w 1961 roku. Wypadek mógł doprowadzić do eksplozji
nuklearnej, a ponieważ wydarzył się tuż przy amerykańskiej
bazie wojskowej, zostałby potraktowany jako atak. Do czego
mogłoby to doprowadzić, nie trzeba tłumaczyć.
Przez bite dwie godziny śledzimy poczynania załogi i ich
kapitana zamkniętych w rozklekotanej wielkiej puszce. Nie
ma "upiększaczy" znanych z "Polowania na Czerwony
Październik" albo "Karmazynowego przypływu".
Jest siermiężna radziecka technika. Zamiast komputerów i błyskających
monitorów są przeciekające rury i smętna drewniana boazeria
(skąd my to znamy?!) w przedziałach oficerskich. To "autentyczne"
potraktowanie tematu musi być niezwykłą atrakcją dla widzów
amerykańskich. Polaków chyba mniej dziwi, że na radzieckim
okręcie nie było lekarstw, że nie działały urządzenia pokładowe,
i że do służby na okręcie skierowano lekarza z chorobą morską.
Do tego wszystkiego jeszcze oficer polityczny i kapitan mówiący,
że "partia jest z ciebie dumna". Ja pamiętam jeszcze
"Dziennik telewizyjny", więc mnie to wcale nie śmieszyło.
Rechotałem natomiast razem z całym kinem, gdy do chrztu dumy
radzieckiej floty użyto "Sowietskoje Igristoje".
To klimaciki, które wydały mi się bardzo swojskie.
Dla Amerykanów "K-19" może być niezwykle zaskakujący.
Radzieckich żołnierzy uważali oni za wcielenie szatana. W
tym filmie oglądamy jednak, jak zza parawanu, jakim jest komunistyczna
bełkotliwa nowomowa, wyłaniają się normalni ludzie. To wrażenie
utwierdza celna puenta w finale. Gdy przemija mocarstwo, gdy
przekreślony został sens walki i ofiary, jedyną wartością
pozostaje honor.
Harrison Ford i Liam Neeson wykreowali antagonistycznych bohaterów.
Prawde mówiąc, nie bardzo zrozumiałem, dlaczego kapitan Wostrikow
i Polenin postępowali tak jak postępowali. Obu przedstawiono
bardzo schematycznie, by pod koniec filmu te schematy przełamać
i wywołać u widzów jak największe zaskoczenie. Było to niezbyt
wiarygodne.
"K-19" jest filmem, który nie dostarcza płytkiej
rozrywki na poziomie dziesiątek innych prezentowanych właśnie
filmów. To film raczej bez chwytów mających powiększyć statystykę
oglądalności. "K-19" niemal dorównuje genialnemu
filmowi "Trzynaście dni" z Kevinem Costnerem. Akcja
niezwykle wciąga dzięki świadomości autentyczności i znaczenia
pokazywanych wydarzeń.
|