Oto przepis na scenariusz filmowy. Jest sobie dwóch facetów.
Jeden ucieka, drugi go goni. Gdy już dogoni, biją się, strzelają
itp., potem jednak ten pierwszy ucieka, tamten drugi go znowu
goni. W zależności od długości fimu motyw ten może się powtórzyć
trzy, cztery razy. Obowiązkowo potrzebna jest postać kobieca.
Konieczne są też nowoczesne gadżety. Goniący dogania gonionego
przy pomocy śmiesznych bajerów - satelitów, komputerowo przetwarzanych
zdjęć, śladów po płatnościach kartą kredytową, itp. itd. Możliwe
są liczne modyfikacje. Postać goniąca może być "dobra",
postać uciekająca "zła" (to stały element filmów
policyjnych), może też być odwrotnie - tak jak w "Tożsamości
Bourne'a". Kobieta jest bezwarunkowo zakochana w "dobrym"
- w zależności od konfiguracji będzie to "myśliwy"
albo "zwierzyna". Powody gonitwy są podane na początku
filmu. Czasami są niejasne. Wtedy scenariusz daje szansę zaskoczenia,
bo widz nie wie czy śledzi poczynania pozytywnego, czy negatywnego
bohatera.
Ten przepis jest stosowany w niemal każdym filmie Made in
Hollywood. Różnice są zawsze minimalne. Można to zaakceptować
jako konwencję. Ale nawet konwencja filmów z cyklu "zabili
go i uciekł" (w "Tożsamości Bourna" to przysłowie
realizowane jest dosłownie) pozwala rozróżnić filmy bardziej
i mniej wciągające. I z przykrością stwierdzam, że "Tożsamość
Bourna" jest rozflaczoną kichą, zakalcem na zbukach.
Film można streścić krótko. Idzie koleś, gonią go, bije, strzela,
ucieka. Spotyka kobietę. Gonią go, bije, strzela, ucieka.
Kocha się z kobietą, gonią go, bije, strzela, ucieka. W scenie
finałowej bije, strzela, ucieka, całuje się z kobietą. I o
tym hollywoodzkim gniocie ktoś napisał, że jest o niebo lepszy
od "Tożsamości Bourna" z Richardem Chamberlainem!
Boże drogi... Chyba się starzeję.
|