Drodzy polscy reżyserzy! Czy naprawdę jest aż tak krucho
ze współczesnymi scenariuszami, że trzeba ciągle podpierać
się literaturą? Ostatnio każda głośna premiera to adaptacja
klasyki polskiej powieści, liryki albo dramatu. "Ogniem
i mieczem", "Quo vadis?", "Pan Tadeusz"...
Nie wiem, czy to przypadek, czy jakaś reguła - wszystkie te
filmy okazały się nieudane. Czy to samo można powiedzieć o
"Zemście", kolejnej - jak to ktoś powiedział - superprodukcji?
Co to w ogóle znaczy "superprodukcja"? Chyba to,
że Andrzej Wajda poszedł na całość i zatrudnił najlepszych
fachowców: operatora, kompozytora, kostiumologa (żona!), aktorów.
Scenografię też ma "Zemsta" wyborną - zamek w Ogrodzieńcu
"zagrał" doskonale. Do tego mamy jeszcze Romana
Polańskiego w roli Papkina. Wydawałoby się, że ten film jest
skazany na sukces. I pewnie obejrzy go z osiem milionów widzów,
"a w kieszonkę grubo wpadnie". Ale... No właśnie.
Nie obędzie się bez małego "ale".
"Zemsta" Wajdy jest momentami świetna. Niestety
te błyskotliwe momenty dzielą minuty sztucznej teatralności
, czy wręcz nudy. Wiem, przenieść na ekran dzieło sceniczne
to trudna robota. Może trzeba było uwspółcześnić akcję na
wzór "Romea i Julii" Baza Luhrmana? Tylko że wtedy
biednego Wajdę odsądzono by od czci i wiary.
Nie pomogły "Zemście" skróty w treści (nawiasem
mówiąc okazało się, że Fredro pisał świetne dialogi filmowe).
Nie pomogło wyeksponowanie roli Polańskiego (Papkin głównym
bohaterem? Nigdy bym nie pomyślał). Nie pomógł szalejący Gajos
(życiowa rola!), ani mamroczący Olbrychski, ani wijący się
Seweryn. Biust Katarzyny Figury też nie zadziałał. "Zemsta"
błyszczy, ale tylko w najbardziej charakterystycznych momentach.
Takich jak dyktowanie listu ("Mocium panie cymbał pisze!"),
poselstwo papkina do Rejenta ("Istna lura panie bracie!"),
czy demonstracja szermierczego kunsztu Cześnika. Jest więc
w pewnym sensie filmem czarno-białym. Z przewagą bieli, bo
rzecz dzieje się zimą.
|