Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



INDIANIE NA WOJNIE

Plastuch



 


Są takie filmy, których jedynym zadaniem jest odtworzenie obcego nam fragmentu rzeczywistości. Na tym polega sens tworzenia filmów historycznych, albo ściślej - filmów wojennych. Dlatego coraz częściej powstają takie obrazy, w których podkreśla się wierne odtworzenie realiów na przykład drugiej wojny światowej. "Czterej pancerni i pies", w których Niemcy biegają z kałasznikowami może budzić jedynie politowanie. W "Szyfrach wojny" takich wpadek - o ile się orientuję - nie ma. Momentami ten film po prostu zapiera dech w piersiach. Czegoś takiego w kinie jeszcze nigdy nie widziałem. Scena desantu na Sajpan pobiła wszelkie dotychczasowe rekordy. Nie oglądamy tylko pięciu facetów naparzających z karabinów. Jest całe pole bitwy! Czołgi, tłumy piechurów, eksplozje nie tylko na pierwszym, ale i piątym planie, śmigające samoloty, a daleko w tle okręty wojenne - wszystko to w jednym kadrze! Nie mam pojęcia jaką techniką osiągnięto takie efekty. Nawet mnie to specjalnie nie interesuje. Faktem jest natomiast, że te kilka minut filmu zrobiły na mnie niezapomniane wrażenie. Widać, że przyłożono się do tego fragmentu w specjalny sposób. Natomiast inne miały zdecydowanie niższy budżet, były zrobione nieco po macoszemu, zwłaszcza jedna z ostatnich scen bombardowania stanowisk artylerii. To jakby dwa różne filmy, jeden zrobiony z najwyższym rozmachem, i drugi, w którym filmowano plastikowe modeliki powieszone na żyłkach wędkarskich. Efekty specjalne to jeden z najważniejszych elementów "Szyfrów wojny", ale jak uczy przykład "Pearl Harbor", nawet najlepsze efekty nie uratują gniota. Tu nie ma tego problemu, bo film Johna Woo jest całkiem przyzwoity.

Film opowiada o Indianach szyfrantach. Egzotyka rodzimego narzecza plemienia Navajo sprawiła, że rozmowy przez radio są zupełnie niezrozumiałe dla Japończyków. Indianie podawali w ten sposób na przykład współrzędne do bombardowań. Taki sposób komunikowania się był możliwy do momentu, gdy w ręce Japończyków wpadł jakiś Indianin. Zadaniem niedoszłego księdza - sierżanta Joe Endersa (Nicolas Cage) - jest niedopuszczenie do tego. W skrajnej sytuacji miał nawet zabić szyfranta. Brzmi to fatalnie, ale w "Szyfrach wojny" ta niebywała sytuacja została przedstawiona w znakomity sposób. Cage wreszcie pokazał, że stać go nie tylko na marszczenie brwi. Swoją postać buduje przez cały seans. Dramat sierżanta Endersa narasta w niesamowity sposób. Reakcją głównej postaci jest narastająca niechęć dla Indianina szyfranta Ben Yazzie (Adam Beach). W końcu jeśli kogoś się nie lubi, to łatwiej go zabić. Obok tych rozterek nie brakuje też irytujących patetycznych mielizn, ale jest ich zdecydowanie mniej niż by można się tego spodziewać. Na szczęście John Woo nie wpadł tę pułapkę. Zaskoczyło mnie nawet, że ten specjalista od bzdur z cyklu "zabili go i uciekł" zdobył się na taki film. Niestety w amerykańskich kinach "Szyfry wojny" okazały się klapą. Szkoda, bo zasługują na minimum wyrozumiałości i życzliwe zainteresowanie.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone