Nie ma lepszej pory na wyjazd w Tatry niż druga połowa czerwca.
Dzieci mają jeszcze szkołę, a studenci sesję. Dzięki temu
na szlakach nie ma dzikich hord. Choć i tak od czasu do czasu
zdarzają się żałosne "prawdziwki". Być może jestem
jednym z nich?
Upał i muchy
Tak jak mam to w zwyczaju, przyjechałem do Zakopanego nocnym
pośpiechem. Zawsze tak robię, by nie tracić dnia na siedzenie
w pociągu. Już na pierwszy dzień miałem zaplanowaną wycieczkę.
Była to absolutnie masakrująca wyprawa na Starorobociański
Wierch. Po znalezieniu wolnego pokoju, po dziewiątej wybrałem
się na szlak, i niech to szlag! Rozwalił mi się plecak i wszystko
wskazywało na to, że będę musiał kupić nowy. Poszedłem jednak
po rozum do głowy i postanowiłem znaleźć kaletnika. Poszukiwania
trwały ponad godzinę. Wreszcie znalazłem buraka, który za
10 złotych naprawił mi plecak, zachowując się przy tym jak
przysłowiowy szewc. Wszystko to sprawiło, że na wycieczkę
wybrałem się ze sporym opóźnieniem. W Dolinie Kościeliskiej
byłem dopiero o wpół do dwunastej! Dreptanie Kościeliską to
wyjątkowo odmóżdżające zajęcie. Ta typowo wczasowa ceprostrada
wychodzi bokiem już za drugim razem. Niestety, nie sposób
jej ominąć wychodząc w Tatry.
Po krótkim czasie wlazłem na Ścieżkę nad Reglami, by dojść
do Doliny Chochołowskiej. Wchodząc na szlak w stronę Trzydniowiańskiego
Wierchu zrozumiałem, że właśnie zaliczam drugi stopień tatrzańskiego
wtajemniczenia. Tu już nie było gwaru i Coca Coli. Była za
to mozolna wspinaczka. Upał był JAK JASNA CHOLERA! Tak naprawdę
przychodziły mi do głowy bardziej mięsiste zawołania, ale
nie wypada ich tu przytaczać. Słońce waliło w dekiel jak nigdy
w życiu. Nurzałem łeb w jakimś strumieniu, ale to przynosiło
niewielką ulgę. Wszystko to było jeszcze do przewidzenia,
ale pojawił się element, który nieco zbił mnie z tropu. Muchy,
które nie wiedzieć czemu latały stadnie nad moją głową. "Kurna
chata" - myślałem sobie - "musi ode mnie śmierdzieć
jak z silosa". Bałem się, że ludzie będą mnie mijać szerokim
łukiem. Na szczęście na Trzydniowiańskim Wierchu wyleczyłem
się z tych obiekcji. Zobaczyłem tam gościa z czapką na głowie.
Kolor czapki był nieodgadniony, bo cała była oblepiona muchami!
Klnę się na wszystko, że tak właśnie było! Jedynie daszek
był "czysty". Dopiero wtedy pojąłem, że wcale nie
muszę być śmierdzielem, a raczej byłem świadkiem zjawiska
oglądanego dotąd jedynie w filmie "Rój".
Błędy i wypaczenia
Trzeba było iść dalej. Słońce nadal morderczo prażyło. Miałem
wrażenie, że nawet kamienie i skały promieniowały gorącem.
Okropne! Doczłapałem się na Kończysty Wierch, a potem na Starorobociański
Wierch. Dało mi się we znaki to, co najgorsze w górach - czyli
zawiedzione nadzieje, że już całkiem blisko. Idziesz bracie
i widzisz górkę. Myślisz sobie, "no tak, trzeba tam wejść,
ale potem luz". Włazisz tam i co? Widzisz następną górkę.
I tak bez końca. Na Starorobociańskim już wiedziałem: jestem
He-Man. Teraz już będzie "z górki". Tak naprawdę,
to wcale nie takie hop-siup. Tym bardziej, że skończyła mi
się woda, i było już tragicznie późno, blisko 17.00, a przede
mną kawał drogi!
Co tu dużo gadać. To zadanie trzeba było rozegrać psychologicznie.
Osiągnięcie celu - czyli wioski Kir - było tak odległe, że
trzeba było raczej stawiać sobie cele pośrednie. "Dojdę
do Ornaka, potem do Przełęczy Iwanickiej". Osiągnąwszy
jeden cel wyznaczałem sobie następny. "Dojdę do schroniska
na Polanie Ornaczańskiej, kupię sobie półtoralitrową Fantę
i będę żłopał potem przez całą Dolinę Kościeliską". Niesiony
na skrzydłach tej nadziei doszurałem nogami do schroniska,
w którym bufet... był już zamknięty. Pasmo nieszczęść na życzenie!
Całodniowy wysiłek postanowiłem jakoś sobie w Zakopanem wynagrodzić.
Na Krupówkach jest restauracja przy potoku. To zbawienne miejsce,
bo szum wody jest tak wielki, że nie grają tam żadnej muzyki.
Nie ma więc ani "Ich Troje", ani kapeli pseudogóralskiej.
Zamówiłem sobie górę żarcia i piwsko. Nigdy nic nie smakowało
mi tak bardzo. Jadałem tam obfite kolacyjki przez trzy dni.
Syty, ledwie zachowawszy trzeźwość umysłu (w ogóle trzeźwość),
przeanalizowałem przyczyny mego cierpienia. Były oczywiste.
Zacząłem dziesięciogodzinną wycieczkę zbyt późno i zabrałem
ze sobą za mało wody.
Precz z hołotą!
Następnego dnia postanowiłem dać sobie luzu. Zdecydowałem,
że pójdę na Giewont, a tam zadecyduję, co dalej. To obciach
włazić na Giewont - cel typowy dla wczasowiczów. Kiedyś widziałem
tam faceta z parasolem i gościa z walkmanem... Wlazłem na
ten głupawy Giewont Doliną Strążyską. Niestety było tak, jak
się obawiałem. Stado bachorów wrzeszczących do siebie, kto
jakie chce chipsy. Miałem ochotę zrzucić ich w przepaść. Ludzi,
którzy pozwalają na takie coś, powinno się karać mandatami.
"Może bilety do parku są za tanie? Może powinno się zorganizować
kontrolę przy wejściach i wpuszczać ludzi na przykład według
kryterium dostosowania obuwia do górskich warunków?"
- takie myśli przychodziły mi do głowy przy schodzeniu.
Upał strasznie dawał mi się we znaki. Jedyną dobrą stroną
pogody było to, że panienki na szlaku śmielej eksponowały
swe wdzięki. Jeden z moich kolegów twierdzi, że w Tatry jadą
dziewczyny mądre, ale brzydkie i w przysłowiowych powyciąganych
swetrach, a nad Bałtyk super torpedy, za to bezdennie głupie.
Chyba nie do końca miał rację. Upał tak mnie zmulił, że postanowiłem
z Giewontu wrócić do Zakopanego. Wiem - zdezerterowałem. Na
dole zacząłem się sam przed sobą tłumaczyć, że moje zmęczenie
to zapewne początkowa faza udaru słonecznego. I pewnie było
w tym trochę prawdy. Postanowiłem zainwestować w czapkę!
Finał pełen wrażeń
Czwartek był ostatnim dniem mojego pobytu w Zakopanem. Postanowiłem
się nie oszczędzać, i za cel wędrówki obrałem Skrajny Granat
na Orlej Perci. Nęciła mnie sława tego miejsca. Podobno jest
tam najpiękniejszy widok w całych Tatrach. Pierwszym autobusem
pojechałem do Kuźnic. Wlazłem do schroniska na Hali Gąsienicowej,
potem nad Czarny Staw Gąsienicowy. Przy wejściu na szlak na
Skrajny Granat była tabliczka z napisem brzmiącym mniej więcej:
"szlak szczególnie niebezpieczny". Ooo! To tygryski
lubią najbardziej! Trochę się jednak zawiodłem. Spodziewałem
się mocniejszych wrażeń. Ale widoki faktycznie niesamowite.
Z jednej strony Kasprowy, dalej Giewont, z drugiej strony
Dolina Pięciu Stawów. No i oczywiście masa innych pięknych
górek, których jeszcze nie spamiętałem z imienia i nazwiska.
Jedna rzecz mnie trochę skwasiła. Tym razem nie były to dzieci
wcinające chipsy. Tu był drugi biegun, mianowicie "zawodowcy".
Paru gości z super sprzętem i super opinią o sobie. Licytowali
się, kto skąd wyszedł i dokąd pójdzie. Rozprawiali tak, żeby
nie zainteresowani nie uronili ani jednego słówka z ich przechwałek.
Nawet nie zauważyli jak było cudownie. Takich też mi szkoda.
Zacząłem się zastanawiać, dokąd pójść. Można było Orlą Percią
w stronę Świnicy, albo na Krzyżne do Doliny Pięciu Stawów.
Ale najzwyczajniej w świecie stchórzyłem. Tym razem bez rumieńca.
Nie było sensu ryzykować. Byłem zmęczony, raczej bez większego
doświadczenia, i na dodatek sam. Dlatego zlazłem tą samą drogą,
którą wszedłem. Po drodze zobaczyłem, jak na kamieniu jakiś
ksiądz odprawia Mszę Świętą. Co za widok! Okazało się, że
to werbista, który za parę tygodni wybiera się do Ekwadoru.
Przy Czarnym Stawie tym razem była kompletna zadyma. Całe
mnóstwo bezhołowia, które jak najprędzej postanowiłem ominąć.
Kiedyś byłem tu świadkiem, jak jakieś tłuste babsko żaliło
się, że nie ma porządnych schodów. "Faktycznie, foki
powinny wylegiwać się raczej na plaży" - pomyślałem wtedy.
Najlepszy numer był jeszcze przede mną. Po minięciu schroniska
ujrzałem kilkuosobową rodzinkę. Babcia, mama, tata i dwie
dziewczynki - na oko 4 i 6 lat. Wszyscy w sandałkach, tato
do tego jeszcze dzierżył foliową siatkę. Na twarzy dorosłych
malowało się przerażenie pomieszane z wycieńczeniem. Dziewczynki
ryczały, że są zmęczone i chcą pić. Ktoś im pewnie powiedział,
że zejście z Kasprowego to spacerek. Według standardów tatrzańskich
to JEST spacerek. Ale jeśli ktoś nie dostrzega różnicy między
molem w Sopocie a górami, to bardzo łatwo o nieszczęście.
W zasadzie był to kulminacyjny punkt moich bliskich spotkań
trzeciego stopnia ze szlakowymi debilami. Słyszałem taką anegdotkę:
jakiś kierowca pytał podobno, którędy dojechać na Zawrat.
Po tym co widziałem, jestem skłonny w to uwierzyć.
|