Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



DREPTANIE W TATRACH

Paweł Oses



 

 

 

 

 


Nie ma lepszej pory na wyjazd w Tatry niż druga połowa czerwca. Dzieci mają jeszcze szkołę, a studenci sesję. Dzięki temu na szlakach nie ma dzikich hord. Choć i tak od czasu do czasu zdarzają się żałosne "prawdziwki". Być może jestem jednym z nich?

Upał i muchy

Tak jak mam to w zwyczaju, przyjechałem do Zakopanego nocnym pośpiechem. Zawsze tak robię, by nie tracić dnia na siedzenie w pociągu. Już na pierwszy dzień miałem zaplanowaną wycieczkę. Była to absolutnie masakrująca wyprawa na Starorobociański Wierch. Po znalezieniu wolnego pokoju, po dziewiątej wybrałem się na szlak, i niech to szlag! Rozwalił mi się plecak i wszystko wskazywało na to, że będę musiał kupić nowy. Poszedłem jednak po rozum do głowy i postanowiłem znaleźć kaletnika. Poszukiwania trwały ponad godzinę. Wreszcie znalazłem buraka, który za 10 złotych naprawił mi plecak, zachowując się przy tym jak przysłowiowy szewc. Wszystko to sprawiło, że na wycieczkę wybrałem się ze sporym opóźnieniem. W Dolinie Kościeliskiej byłem dopiero o wpół do dwunastej! Dreptanie Kościeliską to wyjątkowo odmóżdżające zajęcie. Ta typowo wczasowa ceprostrada wychodzi bokiem już za drugim razem. Niestety, nie sposób jej ominąć wychodząc w Tatry.
Po krótkim czasie wlazłem na Ścieżkę nad Reglami, by dojść do Doliny Chochołowskiej. Wchodząc na szlak w stronę Trzydniowiańskiego Wierchu zrozumiałem, że właśnie zaliczam drugi stopień tatrzańskiego wtajemniczenia. Tu już nie było gwaru i Coca Coli. Była za to mozolna wspinaczka. Upał był JAK JASNA CHOLERA! Tak naprawdę przychodziły mi do głowy bardziej mięsiste zawołania, ale nie wypada ich tu przytaczać. Słońce waliło w dekiel jak nigdy w życiu. Nurzałem łeb w jakimś strumieniu, ale to przynosiło niewielką ulgę. Wszystko to było jeszcze do przewidzenia, ale pojawił się element, który nieco zbił mnie z tropu. Muchy, które nie wiedzieć czemu latały stadnie nad moją głową. "Kurna chata" - myślałem sobie - "musi ode mnie śmierdzieć jak z silosa". Bałem się, że ludzie będą mnie mijać szerokim łukiem. Na szczęście na Trzydniowiańskim Wierchu wyleczyłem się z tych obiekcji. Zobaczyłem tam gościa z czapką na głowie. Kolor czapki był nieodgadniony, bo cała była oblepiona muchami! Klnę się na wszystko, że tak właśnie było! Jedynie daszek był "czysty". Dopiero wtedy pojąłem, że wcale nie muszę być śmierdzielem, a raczej byłem świadkiem zjawiska oglądanego dotąd jedynie w filmie "Rój".

Błędy i wypaczenia

Trzeba było iść dalej. Słońce nadal morderczo prażyło. Miałem wrażenie, że nawet kamienie i skały promieniowały gorącem. Okropne! Doczłapałem się na Kończysty Wierch, a potem na Starorobociański Wierch. Dało mi się we znaki to, co najgorsze w górach - czyli zawiedzione nadzieje, że już całkiem blisko. Idziesz bracie i widzisz górkę. Myślisz sobie, "no tak, trzeba tam wejść, ale potem luz". Włazisz tam i co? Widzisz następną górkę. I tak bez końca. Na Starorobociańskim już wiedziałem: jestem He-Man. Teraz już będzie "z górki". Tak naprawdę, to wcale nie takie hop-siup. Tym bardziej, że skończyła mi się woda, i było już tragicznie późno, blisko 17.00, a przede mną kawał drogi!
Co tu dużo gadać. To zadanie trzeba było rozegrać psychologicznie. Osiągnięcie celu - czyli wioski Kir - było tak odległe, że trzeba było raczej stawiać sobie cele pośrednie. "Dojdę do Ornaka, potem do Przełęczy Iwanickiej". Osiągnąwszy jeden cel wyznaczałem sobie następny. "Dojdę do schroniska na Polanie Ornaczańskiej, kupię sobie półtoralitrową Fantę i będę żłopał potem przez całą Dolinę Kościeliską". Niesiony na skrzydłach tej nadziei doszurałem nogami do schroniska, w którym bufet... był już zamknięty. Pasmo nieszczęść na życzenie! Całodniowy wysiłek postanowiłem jakoś sobie w Zakopanem wynagrodzić. Na Krupówkach jest restauracja przy potoku. To zbawienne miejsce, bo szum wody jest tak wielki, że nie grają tam żadnej muzyki. Nie ma więc ani "Ich Troje", ani kapeli pseudogóralskiej. Zamówiłem sobie górę żarcia i piwsko. Nigdy nic nie smakowało mi tak bardzo. Jadałem tam obfite kolacyjki przez trzy dni. Syty, ledwie zachowawszy trzeźwość umysłu (w ogóle trzeźwość), przeanalizowałem przyczyny mego cierpienia. Były oczywiste. Zacząłem dziesięciogodzinną wycieczkę zbyt późno i zabrałem ze sobą za mało wody.

Precz z hołotą!

Następnego dnia postanowiłem dać sobie luzu. Zdecydowałem, że pójdę na Giewont, a tam zadecyduję, co dalej. To obciach włazić na Giewont - cel typowy dla wczasowiczów. Kiedyś widziałem tam faceta z parasolem i gościa z walkmanem... Wlazłem na ten głupawy Giewont Doliną Strążyską. Niestety było tak, jak się obawiałem. Stado bachorów wrzeszczących do siebie, kto jakie chce chipsy. Miałem ochotę zrzucić ich w przepaść. Ludzi, którzy pozwalają na takie coś, powinno się karać mandatami. "Może bilety do parku są za tanie? Może powinno się zorganizować kontrolę przy wejściach i wpuszczać ludzi na przykład według kryterium dostosowania obuwia do górskich warunków?" - takie myśli przychodziły mi do głowy przy schodzeniu.
Upał strasznie dawał mi się we znaki. Jedyną dobrą stroną pogody było to, że panienki na szlaku śmielej eksponowały swe wdzięki. Jeden z moich kolegów twierdzi, że w Tatry jadą dziewczyny mądre, ale brzydkie i w przysłowiowych powyciąganych swetrach, a nad Bałtyk super torpedy, za to bezdennie głupie. Chyba nie do końca miał rację. Upał tak mnie zmulił, że postanowiłem z Giewontu wrócić do Zakopanego. Wiem - zdezerterowałem. Na dole zacząłem się sam przed sobą tłumaczyć, że moje zmęczenie to zapewne początkowa faza udaru słonecznego. I pewnie było w tym trochę prawdy. Postanowiłem zainwestować w czapkę!

Finał pełen wrażeń

Czwartek był ostatnim dniem mojego pobytu w Zakopanem. Postanowiłem się nie oszczędzać, i za cel wędrówki obrałem Skrajny Granat na Orlej Perci. Nęciła mnie sława tego miejsca. Podobno jest tam najpiękniejszy widok w całych Tatrach. Pierwszym autobusem pojechałem do Kuźnic. Wlazłem do schroniska na Hali Gąsienicowej, potem nad Czarny Staw Gąsienicowy. Przy wejściu na szlak na Skrajny Granat była tabliczka z napisem brzmiącym mniej więcej: "szlak szczególnie niebezpieczny". Ooo! To tygryski lubią najbardziej! Trochę się jednak zawiodłem. Spodziewałem się mocniejszych wrażeń. Ale widoki faktycznie niesamowite. Z jednej strony Kasprowy, dalej Giewont, z drugiej strony Dolina Pięciu Stawów. No i oczywiście masa innych pięknych górek, których jeszcze nie spamiętałem z imienia i nazwiska. Jedna rzecz mnie trochę skwasiła. Tym razem nie były to dzieci wcinające chipsy. Tu był drugi biegun, mianowicie "zawodowcy". Paru gości z super sprzętem i super opinią o sobie. Licytowali się, kto skąd wyszedł i dokąd pójdzie. Rozprawiali tak, żeby nie zainteresowani nie uronili ani jednego słówka z ich przechwałek. Nawet nie zauważyli jak było cudownie. Takich też mi szkoda.
Zacząłem się zastanawiać, dokąd pójść. Można było Orlą Percią w stronę Świnicy, albo na Krzyżne do Doliny Pięciu Stawów. Ale najzwyczajniej w świecie stchórzyłem. Tym razem bez rumieńca. Nie było sensu ryzykować. Byłem zmęczony, raczej bez większego doświadczenia, i na dodatek sam. Dlatego zlazłem tą samą drogą, którą wszedłem. Po drodze zobaczyłem, jak na kamieniu jakiś ksiądz odprawia Mszę Świętą. Co za widok! Okazało się, że to werbista, który za parę tygodni wybiera się do Ekwadoru. Przy Czarnym Stawie tym razem była kompletna zadyma. Całe mnóstwo bezhołowia, które jak najprędzej postanowiłem ominąć. Kiedyś byłem tu świadkiem, jak jakieś tłuste babsko żaliło się, że nie ma porządnych schodów. "Faktycznie, foki powinny wylegiwać się raczej na plaży" - pomyślałem wtedy. Najlepszy numer był jeszcze przede mną. Po minięciu schroniska ujrzałem kilkuosobową rodzinkę. Babcia, mama, tata i dwie dziewczynki - na oko 4 i 6 lat. Wszyscy w sandałkach, tato do tego jeszcze dzierżył foliową siatkę. Na twarzy dorosłych malowało się przerażenie pomieszane z wycieńczeniem. Dziewczynki ryczały, że są zmęczone i chcą pić. Ktoś im pewnie powiedział, że zejście z Kasprowego to spacerek. Według standardów tatrzańskich to JEST spacerek. Ale jeśli ktoś nie dostrzega różnicy między molem w Sopocie a górami, to bardzo łatwo o nieszczęście. W zasadzie był to kulminacyjny punkt moich bliskich spotkań trzeciego stopnia ze szlakowymi debilami. Słyszałem taką anegdotkę: jakiś kierowca pytał podobno, którędy dojechać na Zawrat. Po tym co widziałem, jestem skłonny w to uwierzyć.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone