DRUGA TWARZ HOLLYWOODU
|
Lucjan Bilski
|
|

|
Hollywood
to królestwo wyobraźni, brama do bajkowej krainy. Tam rodzą
się legendy, tam można wjechać windą na szczyt popularności.
Ale Hollywood ma też swoją mroczną stronę. Presja sławy, oczekiwań
własnych i publiczności może niejednego gwiazdora doprowadzić
do depresji, kłopotów z prawem i upadku równie bolesnego,
jak ekscytujący był marsz w górę.
Postać George'a Reevesa jest praktycznie nieznana przeciętnemu
polskiemu widzowi, niezbyt obeznanemu z historią filmu. Nic
dziwnego. W latach, kiedy święcił on największe triumfy w
amerykańskiej telewizji, w Polsce różne Bieruty i Ochaby budowały
komunizm i czapkowały Wielkiemu Bratu. Superman był dla czerwonych
jednym z symboli zgniłego kapitalizmu, i nie miał najmniejszych
szans by przeniknąć przez Żelazną Kurtynę.
Reeves zaczął jednak swoją przygodę z filmem jeszcze przed
II wojną światową, od roli Brenta Terltona w "Przeminęło
z wiatrem". Występował na scenie i na ekranie, ale służba
wojskowa przerwała jego karierę. Kiedy wrócił do Stanów, trafił
na front innej walki. Kino toczyło już wojnę z nowym medium
- telewizją. Właśnie od telewizji aktor dostał propozycję
zagrania komiksowego bohatera. Dzięki tej roli Reeves zdobył
ogromną popularność. Superman był już zakorzeniony w amerykańskiej
popkulturze, ale dopiero Reeves nadał jej unikatowego charakteru,
czym podbił serca milionów małoletnich widzów. Niestety, jak
to często bywa, piętno serialowej postaci okazało się niezmywalne.
Rola Supermana zablokowała mu dalszą karierę. Nikt nie chciał
dać mu szansy na zmianę emploi. Aktor na poważnie zastanawiał
się nawet nad występami zapaśniczymi.
Co gorsza, George Reeves wplątał się w romans z żoną jednego
z szefów wytwórni MGM, Eddiego Mannixa. Mimo że małżonkowie
zdradzali się wzajemnie i wcale tego nie kryli, kiedy Reeves
ostatecznie porzucił Toni Mannix dla młodszej kochanki, jej
mąż, były gangster, wpadł we wściekłość. Eddie Mannix był
znany z tego, że w radykalny sposób rozwiązywał kłopoty studia,
swoje własne i wielu gwiazd filmowych.
16 czerwca 1959 roku George Reeves został zastrzelony we własnej
sypialni. Oficjalny wynik śledztwa mówił o samobójstwie, jednak
tę wersję podważyło odkrycie w pokoju dwóch kolejnych kul
pochodzących z tej samej broni. Mimo prywatnego dochodzenia,
które podjęła matka aktora, nie udało się rozwikłać tej zagadki.
Historię tę opowiada film Allena Coultera "Hollywoodland".
Obraz ten rozgrywa się na dwóch planach czasowych. Bohaterem
jednego jest George Reeves. Drugim wątkiem jest śledztwo,
które prowadzi prywatny detektyw Louis Simo. To on odnajduje
dodatkowe poszlaki i tropy. Wiodą go one w mroczny świat,
w którym nie przebiera się w środkach, a obita twarz i połamane
żebra to najlepsze, co może spotkać człowieka wsadzającego
nos w nie swoje sprawy.
"Hollywoodland" nie jest próbą rozwikłania tajemnicy
sprzed pół wieku. Allen Coulter doskonale portretuje za to
ludzi, których życie splotło się z historią Fabryki Snów -
aktorów, producentów, detektywów, policjantów, grube ryby
i drobne płotki. W tym świecie każdy ma coś na sumieniu, króluje
w nim cynizm, oportunizm i bezduszność. Do celu zaś dąży się,
i to czasem dosłownie, po trupach. W gruncie rzeczy zaś wszyscy
są tu nieszczęśliwi, choć nie chcą się do tego przyznać.
Film warto obejrzeć między innymi dla doskonałej gry kilkorga
aktorów. George'a Reevesa udanie kreuje Ben Affleck, detektywa
Louisa Simo gra fantastyczny Adrien Brody, a Toni Mannix piękna
Diane Lane. Jednak chyba najbardziej zapada w pamięć Bob Hoskins
jako pociągający za wszystkie sznurki szef MGM Eddie Mannix
- człowiek o kamiennej twarzy i kamiennym sercu.
Nie polecam "Hollywoodland" jako klasycznej weekendowej
rozrywki. Refleksje jakie ogarniają widza po projekcji nie
są najlżejszej natury. Oto bowiem odsłonięto przed nami drugą
twarz Hollywoodu. Miejsce, w którym marzenia przekuwa się
na dolary, nie ma nic wspólnego ze snami. Chyba że z koszmarami.
A jeśli komuś się zdaje, że przez 50 lat coś się zmieniło,
jest raczej w błędzie.
|
|
JAJA JAK WERTEPY
|
Olaf Ważyński |
|
|

|
Czekałem
na "Rysia" jak na Godota. I doczekałem się. Niestety.
Wychodząc z kina przysięgałem sobie, że już nigdy nie będę
emocjonował się żadnym filmem zanim go nie obejrzę. W ten
sposób najłatwiej uniknąć rozczarowań.
Presja była wielka. Ryszard Ochódzki, bohater słynnego "Misia"
i "Rozmów kontrolowanych", to niemal ikona. Ponowne
wprowadzenie go na ekran wymagało tyleż odwagi, co inwencji.
Reżyserowi "Rysia" i odtwórcy roli Ochódzkiego,
Stanisławowi Tymowi, tej pierwszej nie zabrakło, ale tej drugiej
nie stało.
"Ryś" to rodzaj przepisu na nieudaną komedię. Co
zrobił Stanisław Tym? Zebrał popularnych aktorów, obsadził
ich od ról głównych po króciutkie epizodziki, po czym kazał
grać według kompletnie absurdalnego scenariusza. Tak to każdy
potrafi. Sęk w tym, że bez dobrego scenariusza nie da się
zrobić dobrego filmu. Koniec, kropka.
Fabuła "Rysia" jest w miarę spójna tylko do połowy
filmu. Ochódzki, tak jak przed laty, robi przekręty i nie
zna znaczenia słowa moralność. Przez przypadek wikła się w
zobowiązania finansowe wobec mafii, a w tej grze stawką jest
już jego życie. Niestety, Stanisław Tym postanowił wrzucić
więcej grzybów do barszczu i znacznie skomplikował fabułę,
wprowadzając Ochódzkiego na salony polityczne. Od momentu,
kiedy pojawia się wątek parlamentarno-prezydencki nic już
nie trzyma się kupy. Poszczególne sceny i wątki nie są ze
sobą powiązane, a mnogość postaci drugo- i trzecioplanowych
prowadzi do totalnego chaosu. "Ryś" bardziej przypomina
zbiór skeczy niż przemyślaną komedię. Ale nawet to byłoby
do zaakceptowania, gdyby nie poziom większości żartów. Kilka
celnych bon motów ginie pod zalewem mało wyszukanych dowcipasów
i poprzekręcanych powiedzonek ("Jaja jak wertepy",
albo "Begonia non kotlet"). Być może kogoś rozśmieszy
baba zalewająca się od rana wiśniówką, dwoje starszych ludzi
wymieniających się wibratorami, albo widok obejmujących się
Tyma i Kowalewskiego w negliżu. Tylko nie nazywajmy tego inteligentnym
humorem! W ogóle nie pojmuję, skąd tyle pozytywnych recenzji
w polskiej prasie. Albo ich autorzy pisali peany z szacunku
dla metryki Tyma (rocznik 1937), albo ich gust i poczucie
humoru są na poziomie bruku.
Podczas zdjęć i montażu, jak również tuż przed premierą Stanisław
Tym zaprzeczał jakimkolwiek związkom jego filmu (poza postacią
głównego bohatera) z "Misiem" Stanisława Barei.
Ejże! Przecież to klasyczny chwyt marketingowy. Ciekawe, ilu
widzów dało się na niego nabrać. Tym próbował złapać na haczyk
każdego, kto Bareję wielbi, bądź tylko lubi. Niepotrzebnie.
Bez tej socjotechniki naród też pognałby na "Rysia".
I pognał. Tymczasem "Ryś" nawiązuje nie tylko do
"Misia", ale także "Co mi zrobisz jak mnie
złapiesz" oraz "Rejsu" - innych kultowych komedii
sprzed lat. Aluzje są w miarę dyskretne, ale czytelne. W przeciwieństwie
do ogólnego przesłania filmu. Znajomy, który wraz ze mną oglądał
"Rysia", po projekcji zapytał wprost: "Czy
ty wiesz, o co tu chodziło?", a ja nie bardzo wiedziałem
co mu odpowiedzieć.
Żal było patrzeć, jak Tym - człowiek skądinąd inteligentny
i dowcipny, miota się na ekranie odgrywając nieśmieszne sceny
własnego autorstwa. Jeszcze gorzej, że zaprzągł do tej samej
pracy wielu dobrych aktorów. Ani Beata Tyszkiewicz, Grażyna
Szapołowska, czy Krystyna Janda w roli sprzątaczek, ani Borys
Szyc jako nierozgarnięty policjant, ani Jerzy Turek wcielający
się znów w Wacława Jarząbka - nie byli w stanie uratować tego
gniota. Szkoda mi Krzysztofa Kowalewskiego - jego talent komediowy
też poszedł na marne. Brawurowa gra Zofii Merle w innych okolicznościach
mogłaby jej przynieść jakąś nagrodę, ale dla "Rysia"
jest tylko gwoździem do trumny.
Niejeden raz okazywało się, że film zmieszany z błotem tuż
po premierze, bronił się po latach. Nie inaczej było z "Misiem",
przyjętym przez współczesnych raczej chłodno. Dziś film Barei
ma status kultowego. Kto wie, może "Rysia" czeka
równie chwalebna przyszłość. Sprawdzę za dziesięć lat, czy
moja córka będzie cytować dialogi z tego filmu. Dla mnie to
koszmarny niewypał.
|
|
|