To
była nieudana wyprawa. Santorini, nazywane też Thirą - wyspa
słońca, legend, tajemnic, ale także śmierci, jedna z najpiękniejszych
wysp na Ziemi. Nasz pobyt na Krecie obowiązkowo zawierał w
planach wizytę w tym miejscu. Jak się okazało wyobrażenia
i oczekiwania to jedno, a rzeczywistość - zupełnie co innego.
W "rozkładzie jazdy" promów z portu Heraklion na
Santorini jest tylko jeden kurs. Trzeba jednak z uporem sprawdzać
wszystko samemu, bo tak naprawdę odpływały dwa statki. Wcześniejszy
pozwalał zyskać jedną godzinę pobytu na wyspie. Żeby odwiedzić
Santorini trzeba poświęcić aż 4 godziny na przesiadywanie
na statku - dwie w jedną i dwie w powrotną stronę. Dlatego
im wcześniej się zacznie rejs, tym więcej czasu można spędzić
na upragnionej wyspie. Zatem kosztem pobudki o jakiejś koszmarnej
godzinie (do Heraklionu mieliśmy godzinę jazdy autobusem)
wypłynęliśmy w rejs - małym, ale za to szybkim katamaranem,
nieco wcześniej niż większość turystów płynących później ogromnym
statkiem pasażerskim.
Dawniej statki zawijały do stolicy wyspy - Firy. Obecnie jednak
turystów wyrzuca się ze statków w porcie Athinos. Żeby dostać
się do Firy trzeba skorzystać z miejscowej komunikacji. Na
miejscu były oczywiście taksówki, ale widząc zaparkowane autobusy
postanowiliśmy nie dawać zarobku zdziercom z mercedesów. To
był pierwszy poważny błąd. Uradowani usiedliśmy w autobusie,
kupiliśmy bilety i czekaliśmy na odjazd. Po 10 minutach byłem
już lekko zniecierpliwiony. Kierowca zapytany, kiedy zamierza
ruszyć, z uśmiechem na twarzy odpowiedział, że za chwilę,
za 5 minut. Czekaliśmy jeszcze... godzinę. Byłem wściekły.
Zastanawiałem się jedynie jak się zemścić na kłamcy. Nic nie
wymyśliłem.
W Firze konieczne było podjęcie szybkiej odważnej decyzji.
Czasu było mało - ledwie kilka godzin. Albo więc wybierzemy
się na północ, do słynącej ze wspaniałej architektury miejscowości
Oia, albo w przeciwną stronę - na południe wyspy do muzeum
antycznego Akrotiri. Wybraliśmy drugą opcję. Poczekaliśmy
więc na autobus - i znowu w drogę. Po kilkunastu minutach
byliśmy już na miejscu. Miny nam jednak zrzedły. Akrotiri
zamknięte... Zamiast spodziewanych atrakcji, kolejnych świadectw
bogactwa kultury minojskiej, zabytków uchodzących za resztki
mitycznej Atlantydy zobaczyliśmy płot, a w głębi dźwigi, koparki
i ani jednej żywej duszy. Wszystko zamknięte na cztery spusty
z powodu remontu muzeum.
Kolejna porażka musiała już mieć dla nas jakieś konsekwencje.
Godzinę oczekiwania na powrotny autobus postanowiliśmy z żoną
spędzić osobno. Tak było bezpieczniej. Żona usiadła nad brzegiem
morza na rozpalonych kamieniach, a ja poszedłem sobie na spacer.
Efekty tej krótkiej pieszej wędrówki nie zrekompensowały "strat
moralnych", ale cóż począć. Dotarłem do jednej z najpopularniejszych
plaż na Santorini - tak zwanej "plaży czerwonej".
Niemal wszystkie osiedla na wyspie położone są na skalistych
brzegach kilkadziesiąt metrów ponad taflą morza. Zejść do
wody właściwie brakuje. Skrawków, z których dałoby się zrobić
plażę z prawdziwego zdarzenia właściwie nie ma. "Czerwona
plaża" jest jednym z nielicznych takich miejsc. Nazwę
łatwo zrozumieć, gdy widzi się to miejsce. To wąski skrawek
lądu tuż przy ogromnej rdzawej skale. Parasole są ciasno upchnięte
jeden obok drugiego, przesiadywanie tam to w sumie żadna przyjemność.
Niestety, jeśli na Santorini ktoś ma ochotę na morską kąpiel,
to wielkiego wyboru nie ma.
Po godzinie złapaliśmy powrotny autobus do Firy. Niestety
czasu na to, by zobaczyć Oię nie było. Mieliśmy jakieś smętne
3 godziny do powrotnego statku. Czasu było nam szkoda nawet
na to, by usiąść gdzieś w jakiejś knajpce i odsapnąć troszkę.
W nienajlepszych humorach poszliśmy więc na spacer po stolicy
wyspy. Miasteczko nie oferuje turystom zbyt wiele. Jest tu
mnóstwo ekskluzywnych sklepów jubilerskich z najdroższymi
markami niczym w Hollywood, i równie dużo wszelkiej maści
tandety. To w zasadzie byłoby wszystko, gdyby nie generalny
klimat tego miejsca. A ten jest doprawdy nieprzeciętny. Śliczne
białe domki przyklejone do ściany, gdy patrzeć w górę - kontrastują
z czystym błękitnym niebem, gdy spojrzeć w dół - biel aż pali
w oczy, bo sąsiaduje z szafirowym morzem. Niestety, swobodne
poruszanie się pomiędzy domkami jest właściwie niemożliwe.
Z głównej alei spacerowej w Firze nie można odbijać w boki.
Wszędzie są bowiem wejścia jedynie do pensjonatów, hoteli
i rezydencji. Są bardzo gęsto rozsiane, ale wyglądają bajecznie.
Co chwila gdzieś na skale widzieliśmy baseny tuż nad kilkudziesięciometrową
przepaścią.
Santorini swoim kształtem przypomina rogala. Gdyby jego końce
przedłużyć i połączyć z siostrzaną wysepką powstałby gigantyczny
okręg. Jego wnętrze to krater wulkanu. To jeden z bardziej
aktywnych obszarów sejsmicznych. Santorini była świadkiem
tragicznych katastrof. Największa miała miejsce 3500 lat temu.
Siła żywiołu była tak ogromna, że na morzu utworzyła się fala
tsunami, która wyrządziła sporo szkód na Krecie. Zdaniem niektórych
właśnie ta katastrofa unicestwiła mityczną Atlantydę, której
sercem miało być właśnie Santorini. Wulkan przypomniał o sobie
również w latach 50. Zginęło wówczas kilkadziesiąt osób.
Niestety, nie mogliśmy poznać nawet skromnego ułamka z tego,
co kryje w sobie ta wyspa. Powzięliśmy za to postanowienie.
Wrócimy tutaj, i to zdecydowanie na dłużej! Wbrew pozorom
nie jest to aż tak skomplikowane. O nocleg postanowiliśmy
zapytać od razu. Czekając w porcie na nasz statek byliśmy
świadkami przybicia do lądu innego promu pasażerskiego. Wychodzący
turyści od razu byli oblepieni tubylcami oferującymi miejsca
do spania. Mają oni ze sobą zdjęcia pokoi, więc raczej wiele
się nie ryzykuje. Nocleg kosztuje 25 euro. Oczywiście nie
ma co marzyć, by była to jedna z opisywanych rezydencji, ale
taka cena za pokój to mniej niż na Helu! Problem jest tylko
w tym, jak dotrzeć na Santorini. O ile wiem, z Polski nie
ma bezpośrednich połączeń lotniczych. Najlepiej więc złapać
samolot na Kretę (koniecznie do Heraklionu, nie do Chanii!).
Przy odrobinie szczęścia lot w obie strony będzie kosztował
jakieś 600-700 złotych, no a potem statek na wyspę - i jesteśmy
w raju.
|