Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



ATLANTYDA?

Vice Sprawca




To była nieudana wyprawa. Santorini, nazywane też Thirą - wyspa słońca, legend, tajemnic, ale także śmierci, jedna z najpiękniejszych wysp na Ziemi. Nasz pobyt na Krecie obowiązkowo zawierał w planach wizytę w tym miejscu. Jak się okazało wyobrażenia i oczekiwania to jedno, a rzeczywistość - zupełnie co innego.

W "rozkładzie jazdy" promów z portu Heraklion na Santorini jest tylko jeden kurs. Trzeba jednak z uporem sprawdzać wszystko samemu, bo tak naprawdę odpływały dwa statki. Wcześniejszy pozwalał zyskać jedną godzinę pobytu na wyspie. Żeby odwiedzić Santorini trzeba poświęcić aż 4 godziny na przesiadywanie na statku - dwie w jedną i dwie w powrotną stronę. Dlatego im wcześniej się zacznie rejs, tym więcej czasu można spędzić na upragnionej wyspie. Zatem kosztem pobudki o jakiejś koszmarnej godzinie (do Heraklionu mieliśmy godzinę jazdy autobusem) wypłynęliśmy w rejs - małym, ale za to szybkim katamaranem, nieco wcześniej niż większość turystów płynących później ogromnym statkiem pasażerskim.
Dawniej statki zawijały do stolicy wyspy - Firy. Obecnie jednak turystów wyrzuca się ze statków w porcie Athinos. Żeby dostać się do Firy trzeba skorzystać z miejscowej komunikacji. Na miejscu były oczywiście taksówki, ale widząc zaparkowane autobusy postanowiliśmy nie dawać zarobku zdziercom z mercedesów. To był pierwszy poważny błąd. Uradowani usiedliśmy w autobusie, kupiliśmy bilety i czekaliśmy na odjazd. Po 10 minutach byłem już lekko zniecierpliwiony. Kierowca zapytany, kiedy zamierza ruszyć, z uśmiechem na twarzy odpowiedział, że za chwilę, za 5 minut. Czekaliśmy jeszcze... godzinę. Byłem wściekły. Zastanawiałem się jedynie jak się zemścić na kłamcy. Nic nie wymyśliłem.
W Firze konieczne było podjęcie szybkiej odważnej decyzji. Czasu było mało - ledwie kilka godzin. Albo więc wybierzemy się na północ, do słynącej ze wspaniałej architektury miejscowości Oia, albo w przeciwną stronę - na południe wyspy do muzeum antycznego Akrotiri. Wybraliśmy drugą opcję. Poczekaliśmy więc na autobus - i znowu w drogę. Po kilkunastu minutach byliśmy już na miejscu. Miny nam jednak zrzedły. Akrotiri zamknięte... Zamiast spodziewanych atrakcji, kolejnych świadectw bogactwa kultury minojskiej, zabytków uchodzących za resztki mitycznej Atlantydy zobaczyliśmy płot, a w głębi dźwigi, koparki i ani jednej żywej duszy. Wszystko zamknięte na cztery spusty z powodu remontu muzeum.
Kolejna porażka musiała już mieć dla nas jakieś konsekwencje. Godzinę oczekiwania na powrotny autobus postanowiliśmy z żoną spędzić osobno. Tak było bezpieczniej. Żona usiadła nad brzegiem morza na rozpalonych kamieniach, a ja poszedłem sobie na spacer. Efekty tej krótkiej pieszej wędrówki nie zrekompensowały "strat moralnych", ale cóż począć. Dotarłem do jednej z najpopularniejszych plaż na Santorini - tak zwanej "plaży czerwonej". Niemal wszystkie osiedla na wyspie położone są na skalistych brzegach kilkadziesiąt metrów ponad taflą morza. Zejść do wody właściwie brakuje. Skrawków, z których dałoby się zrobić plażę z prawdziwego zdarzenia właściwie nie ma. "Czerwona plaża" jest jednym z nielicznych takich miejsc. Nazwę łatwo zrozumieć, gdy widzi się to miejsce. To wąski skrawek lądu tuż przy ogromnej rdzawej skale. Parasole są ciasno upchnięte jeden obok drugiego, przesiadywanie tam to w sumie żadna przyjemność. Niestety, jeśli na Santorini ktoś ma ochotę na morską kąpiel, to wielkiego wyboru nie ma.
Po godzinie złapaliśmy powrotny autobus do Firy. Niestety czasu na to, by zobaczyć Oię nie było. Mieliśmy jakieś smętne 3 godziny do powrotnego statku. Czasu było nam szkoda nawet na to, by usiąść gdzieś w jakiejś knajpce i odsapnąć troszkę. W nienajlepszych humorach poszliśmy więc na spacer po stolicy wyspy. Miasteczko nie oferuje turystom zbyt wiele. Jest tu mnóstwo ekskluzywnych sklepów jubilerskich z najdroższymi markami niczym w Hollywood, i równie dużo wszelkiej maści tandety. To w zasadzie byłoby wszystko, gdyby nie generalny klimat tego miejsca. A ten jest doprawdy nieprzeciętny. Śliczne białe domki przyklejone do ściany, gdy patrzeć w górę - kontrastują z czystym błękitnym niebem, gdy spojrzeć w dół - biel aż pali w oczy, bo sąsiaduje z szafirowym morzem. Niestety, swobodne poruszanie się pomiędzy domkami jest właściwie niemożliwe. Z głównej alei spacerowej w Firze nie można odbijać w boki. Wszędzie są bowiem wejścia jedynie do pensjonatów, hoteli i rezydencji. Są bardzo gęsto rozsiane, ale wyglądają bajecznie. Co chwila gdzieś na skale widzieliśmy baseny tuż nad kilkudziesięciometrową przepaścią.
Santorini swoim kształtem przypomina rogala. Gdyby jego końce przedłużyć i połączyć z siostrzaną wysepką powstałby gigantyczny okręg. Jego wnętrze to krater wulkanu. To jeden z bardziej aktywnych obszarów sejsmicznych. Santorini była świadkiem tragicznych katastrof. Największa miała miejsce 3500 lat temu. Siła żywiołu była tak ogromna, że na morzu utworzyła się fala tsunami, która wyrządziła sporo szkód na Krecie. Zdaniem niektórych właśnie ta katastrofa unicestwiła mityczną Atlantydę, której sercem miało być właśnie Santorini. Wulkan przypomniał o sobie również w latach 50. Zginęło wówczas kilkadziesiąt osób.
Niestety, nie mogliśmy poznać nawet skromnego ułamka z tego, co kryje w sobie ta wyspa. Powzięliśmy za to postanowienie. Wrócimy tutaj, i to zdecydowanie na dłużej! Wbrew pozorom nie jest to aż tak skomplikowane. O nocleg postanowiliśmy zapytać od razu. Czekając w porcie na nasz statek byliśmy świadkami przybicia do lądu innego promu pasażerskiego. Wychodzący turyści od razu byli oblepieni tubylcami oferującymi miejsca do spania. Mają oni ze sobą zdjęcia pokoi, więc raczej wiele się nie ryzykuje. Nocleg kosztuje 25 euro. Oczywiście nie ma co marzyć, by była to jedna z opisywanych rezydencji, ale taka cena za pokój to mniej niż na Helu! Problem jest tylko w tym, jak dotrzeć na Santorini. O ile wiem, z Polski nie ma bezpośrednich połączeń lotniczych. Najlepiej więc złapać samolot na Kretę (koniecznie do Heraklionu, nie do Chanii!). Przy odrobinie szczęścia lot w obie strony będzie kosztował jakieś 600-700 złotych, no a potem statek na wyspę - i jesteśmy w raju.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone