Władza
generalnie nie lubi wszystkiego, co zakłóca jej święty spokój
oraz ogranicza swobodę. Władza nawet nie lubi samej siebie.
Ten twór, postrzegany z zewnątrz przez tzw. zwykłego obywatela
jako monolit, wcale takim monolitem nie jest.
Wewnątrz jest równie spokojnie i stabilnie, jak pod powierzchnią
skorupy ziemskiej, gdzie ścierają się płyty tektoniczne i
gotuje lawa. Z zewnątrz tego nie widać, pod powierzchnią zaś
wrze i się kotłuje.
Kiedy taka władza wyjdzie zza swojego biurka i idzie do innej
władzy w sprawach, dajmy na to prywatnych, wówczas odczuwa
ta chwilowa nie-władza na własnej skórze, jak działa władza.
A działa zgodnie ze standardami władzy. Każda nie-władza to
intruz, który tylko czyha, by jej, znaczy władzy zakłócić
święty spokój.
Takie praktyczne doświadczenia kontaktu chwilowej nie-władzy
z władzą aktualną skłaniają, rzecz jasna, do wyciągania wniosków
przez chwilową nie-władzę. Wnioski są dość jednolite. Myśli
sobie taka chwilowa nie-władza: no, poczekajcie władza, niech
się role odwrócą i przyjdziecie wy władza do mnie, już my
sobie pogadamy.
Chyba że chwilowa nie-władza udaje się do władzy aktualnej
w roli przyjaciela domu lub kolegi z tego samego klubu towarzyskiego.
Wówczas władza, przy kawie i ciasteczkach, bezbłędnie wynajduje
odpowiednie przepisy prawa, by chwilowej acz zaprzyjaźnionej
nie-władzy nieba przychylić. Bywa, że jak się takich przepisów
nie może władza doszukać, to pospołu z nie-władzą inne tak
zinterpretuje, że będą pasować jak ulał.
Przepisów władza też nie lubi. Ale nie wszystkich. Nie lubi
tylko tej części, która nakłada na władzę sztywny gorset,
bo poprzez swoją jednoznaczność nie daje władzy możliwości
manewrów. Na szczęście dla władzy takich przepisów jest niewiele,
bo władza pilnie uważa przy ich tworzeniu, by się nie przecisnął
jakiś bubel, który narobi władzy kłopotu. Zdarza się jednak
przez gapiostwo władzy, że taki kłopotliwy przepis jakimś
cudem zostanie przemycony i wejdzie w życie. Wówczas władza
jest nieszczęśliwa. Ale nie cała władza, bo ta bardziej energiczna
jej część z często niezwykłym wręcz uporem i namaszczeniem
udowadniać będzie, że czarne to w istocie białe. Względnie
na odwrót. Obywatel otwiera buzię ze zdumienia, okrągleją
mu oczy, a czasem włos mu się jeży na głowie, kiedy styka
się z argumentacją i dowodzeniem, że deszcz pada z dołu do
góry.
Bo obywatel po prostu nie rozumie, po co on istnieje. A istnieje
wyłącznie po to, by mogła istnieć władza. To jest jedyny powód
istnienia obywatela. Władza ma wszak sprawować władzę, musi
więc tę władzę sprawować nad czymś. Wymyśliła więc sobie władza
obywatela i sobie nim włada.
Władza nie lubi obywatela. Wręcz go nie cierpi i, w przeciwieństwie
do przepisów, nie cierpi gremialnie. Bez wyjątków, jako całość.
Różnice w nielubieniu przejawiają się jedynie w stopniu natężenia
awersji do poszczególnych grup. Obywatel, zgięty w pół, chyłkiem
przymykający korytarzami, czapkujący każdej władzy, poczynając
od sprzątaczki i portiera w urzędzie, nie wzbudza szczególnie
wrogich emocji. W tym nielubieniu ogólnym władza w pewnym
sensie taką kategorię obywatela nawet lubi. Może się tu wykazać
rzeczywistą władzą, wielkopańskością, a nawet z powodzeniem
pozorować szlachetność. Oczywiście władza nic nie załatwi
po myśli obywatela, bo nie taka jest przecież rola władzy.
Za to sama siebie utwierdza w mniemaniu spełniania misji,
co znakomicie wpływa na samopoczucie władzy.
Często w telewizji widzimy taką władzę, jak sypie przykładami
swej dobrotliwości, którą okazywała przy okazji kontaktów
z tą kategorią obywateli. Samego obywatela na ogół nie widać.
Może dlatego, by nie wypsnęło się mu jakieś niezręczne zdanie
o gestach całowania w pierścień władzy, jako jedynego efektu
spotkania.
Inną kategorią obywatela jest taki osobnik, który wyprostowany,
często z teczką pod pachą zmierza urzędowymi korytarzami załatwić
sprawę, o której wie, jak należy ją załatwić. Tej kategorii
obywatela już władza zdecydowanie nie lubi. Nie dość, że nie
ma mowy o całowaniu w pierścień, to na dodatek władza ma zakłócony
święty spokój i musi zacząć coś robić. Co gorsza, robić w
interesie takiego zdecydowanego obywatela.
Ale władza ma swoje środki odwetowe, a jakże. Sięga po przepisy,
tę swoją ulubioną ich część, po której może sobie żeglować
w dowolnych kierunkach, no i podnosi kotwicę. Z pozorną monotonią
i bez emocji zaczyna recytować zestaw powinności ciążących
na obywatelu. W miarę wydłużania się listy złośliwe ogniki
w ślepkach władzy wzmagają swoje blaski. Końcem recytacji
urojonych zobowiązań obywatela bywa dopiero telefon od innej
władzy, która wprawdzie podziela pogląd władzy podległej,
jednak przede wszystkim uwielbia święty spokój.
Władza w końcu sprawę załatwia, choć z uczuciami ambiwalentnymi.
Z jednej strony niesmak, że jednak obywatel dopiął swego.
Z drugiej satysfakcja, że zanim dopiął, musiał zgromadzić
ciężarówkę makulatury i odbyć kilkadziesiąt podróży biurowo-turystycznych.
Inną kategorią jest obywatel uparty. I na dodatek taki, któremu
się wydaje, że zna i rozumie wachlarz przepisów oraz cele
i zadania systemu. Jeśli jeszcze wbije sobie do głowy, że
jego prawa i wolności człowieka i obywatela kogoś do czegoś
zobowiązują, to już jest całkiem źle. Takiej kategorii obywatela
władza wręcz nie znosi, bo musi się z nim użerać miesiącami,
czasami latami, a bywa, że z tego tytułu władza sama z sobą
wchodzi w konflikty. Tę kategorię obywatela władza stara się
wszelkimi sposobami zneutralizować. Poczynając od środków
najprostszych - udając, że władzy akurat nie ma, nie można
jej znaleźć, w żaden sposób się skontaktować. Telefony milczą
lub są zajęte, e-maile nie dochodzą, strony internetowe zaczynają
się dziwnie zachowywać albo w ogóle martwieją.
Tradycyjna poczta niewiele zmienia, bo władza ma na te okazję
jednolity sposób postępowania. Albo miesiącami nie jest w
stanie pojąć, o co chodzi obywatelowi, albo z uporem uznaje
się za niewłaściwą w sprawie. A jak już po roku czy dwóch
ta sama historia, po przejściu kilku czy kilkunastu szczebli,
powróci do punktu wyjścia, to już i tak nikt nie wie, o co
chodziło. I zabawa rozpoczyna się na nowo.
To jest stały fragment gry każdej władzy i nazywa się grą
na zmęczenie przeciwnika. Na ogół przynosiły te gry pożądane
dla władzy rezultaty. Obywatel po paru latach takiej zabawy
dawał za wygraną, a władza z westchnieniem ulgi i poczuciem
dobrze spełnionego obowiązku powracała do swojego podstawowego
zajęcia. Delektowania się władzą.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby system sprawowania władzy
trwał w takim kształcie na stałe. Niestety, z niedowierzaniem
i narastającym niepokojem władza zdaje się dostrzegać pewne
zmiany postaw obywatela. Zdaje się identyfikować taką kategorię,
która dotąd była jedynie rodzajem ciekawostki przyrodniczej,
jakimś rarogiem w zwartej i rozpoznanej masie, nazywanej umownie
społeczeństwem obywatelskim.
Otóż te ewenementy, dla których władza nie jest władzą, tylko
służbą, zdają się być ogniskami niezwykle groźnej epidemii.
Coraz częściej władza ze zdumieniem dostrzega, że ta kategoria
jest nie tylko wysoce uciążliwa. Jest przede wszystkim niebezpieczna
i zagraża wolności i swobodzie władzy.
Dawniej byle słowo czy świstek ze stemplem władzy były wyrokami
i nienaruszalną świętością. Teraz ta nieodpowiedzialna kategoria
obywatela bez wahania ciągnie władzę do sądów, niech się władza
tłumaczy. Ale że sprawiedliwość to też władza, więc i tu zdumienie,
a i niechęć zdają się szeroko rozlewać. Tym bardziej, że zaraźliwość
postaw tej kategorii zaczyna przewyższać intensywnością zaraźliwość
dżumy. Ale i objawy zdają się nasilać, bo już nawet wyroki
najwyższego szczebla sprawiedliwości nie potrafią powstrzymać
zarazy. Przekracza ona granice i, o zgrozo, poza nimi nierzadko
zostaje uznana za całkiem zdrowy objaw normalności.
To już jest dla władzy w ogóle nie do zniesienia. Tym bardziej,
że władza nieopatrznie sama sobie nałożyła kaganiec dobrowolnie
przystając do wspólnego wodopoju. Ale kto mógł przewidzieć,
że za ten dostęp trzeba będzie zapłacić ograniczeniem wolności
i swobody. Gorączkowe próby opanowania tak niebezpiecznych
trendów poprzez gaszenie pojedynczych ognisk, tamowanie pojedynczych
strumyków stają się coraz mniej efektywne. Nie zatrzyma się
rzeki patykiem. Chyba, że postawi się tamę z wielkim napisem:
koniec demokracji. Można, czemu nie. Na skutki nie przyjdzie
zbyt długo czekać.
|