"Pan
życia i śmierci" to film "społecznie zaangażowany".
To znaczy porusza temat, który nie ma stanowić pożywki dla
radosnej tłuszczy, lecz dotyka jakiegoś problemu przez duże
"P". W tym przypadku chodzi o dostępność ręcznej
broni palnej.
Już z pierwszej kwestii filmu dowiadujemy się, że na świecie
na jedną spluwę przypada zaledwie 12 osób. Bohaterem filmu
jest facet, który przyczynia się do takiego stanu rzeczy.
To Jurij Orłow (Nicholas Cage) - zawodowy handlarz bronią.
Poznajemy jego "karierę" od pierwszej transakcji
ileś lat temu, aż po teraźniejszość. Dla twórcy filmu mogła
to być znakomita sposobność do przypomnienia "tamtych
czasów". Reżyser i autor scenariusza Andrew Niccol nie
dał nam jednak tej szansy. Nie widzimy programów telewizyjnych
z lat 80., nie ma samochodów, nawet stroje są jakieś takie...
dzisiejsze. Film jest więc pozbawiony potencjalnie fajnego
klimatu. Po drugie scenariusz jest straszliwie ciosany. W
jaki sposób watażka, któremu psim swędem udaje się upchnąć
jakimś zbirom pistolet UZI, staje się nagle międzynarodowym
potentatem?
Wytłumaczone jest to w następujący sposób. Najpierw jedno
UZI, potem kilogramy - i to dosłownie - karabinów w Libanie
(gdzie następuje coś, co ekonomiści nazywają "pierwotną
alokacją kapitału"), a potem już tysiące AK-47 szmuglowanych
z Ukrainy. W międzyczasie nasz hochsztapler bierze się za
handel narkotykami, by wreszcie upychać gdzie popadnie czołgi
i helikoptery. Nad tym wszystkim Andrew Niccol przemknął się
niestety zbyt gładko. Wkurzają nachalne sztuczności, które
pojawiają się na każdym kroku. Gdy Jurij Orłow wylądował w
nowo odrodzonej Ukrainie, za jego plecami dźwig akurat demontował
symbole komunizmu - wielki sierp i młot. Gdy doszło tam do
pierwszej transakcji, Orłow dziwnym trafem siedział z kalkulatorem
w ręku na przewróconym pomniku Lenina. Panie Niccol, mogłeś
sobie pan takie przyciężkawe obrazki odpuścić.
Nicolas Cage swoją rolę potraktował chyba jak chałturę. Przylepiona
do twarzy mina cierpiętnika nie znika ani na jeden moment.
To mało, jeśli chce się wyrazić jakieś emocje. Czy Jurij Orłow
miał opory moralne? Czy rzeczywiście nie zastanawiał się,
kto i jaki robi użytek z jego kałachów? Jeśli z kolei był
takim draniem, to jak to możliwe, że jednocześnie tak bardzo
kochał żonę i synka? Nic tu nie pasuje. Wszystko skrojone
pod pseudo inteligentny scenariusz. Zamiast inteligentnego
filmu jest jednak dydaktyczny smrodek z hollywoodzką gwiazdą
na pierwszym planie. Oczywiście - łatwo krytykować. Nie wiem
jak określić to, czego brakuje w tym filmie. Najłatwiej posłużyć
się przykładem. Pamiętacie "Człowieka z blizną"
Briana De Palmy? Al Pacino w roli handlarza narkotyków dorabiającego
się krok po kroku fortuny i staczającego się w przepaść. Do
tego Michelle Pfeiffer, która odkrywa, że jej ukochany mąż
jest degeneratem. Punkt wyjścia obu filmów jest dokładnie
taki sam, ale efekt niestety wyraźnie różny. Zabrakło iskry
bożej, szczypty pieprzu, odrobiny jakichś prawdziwych ludzkich
emocji. Zamiast tego mamy tylko pokazanych kilka szemranych
transakcji, wątek miłosny (a jakże!) i przeciętną kulminację.
Może to właśnie scenariusz jest po prostu słaby. Pomysł, by
w jednej postaci zsumować przeżycia pięciu autentycznych handlarzy
bronią skutkuje paroma ciekawymi oderwanymi od siebie scenami.
Nie ma jednak historii, porywającej opowieści. W losy Orłowa
trudno się zaangażować. Właściwie jest on tak niemrawy, że
nie można go ani potępiać, ani polubić. Może reżyser nie miał
wizji, może po prostu obsada nie najlepsza? Nie uratował jej
nawet Ian Holm; obecność nazwiska Donalda Sutherlanda na "liście
płac" jest raczej żartem.
W tej sytuacji największą zaletą filmu jest pokazanie obrzydliwych
zapomnianych wojen w Afryce. Liberia i Sierra Leone - to jakby
dwie czarne dziury współczesnego świata. Jednak wbrew intencjom
twórców filmu problemem nie jest tu wyłącznie dostępność karabinków
AK-47. W przypadku braku tychże, ludzie wyrzynają się tam
czym popadnie - czego najlepszym dowodem jest Rwanda.
|