Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



KOŁO CZASU

Lucjan Bilski



 


Mnich buddyjski to w powszechnym wyobrażeniu uosobienie cichego skupienia i spokoju ducha. To mędrzec, znający prawdy nie każdemu dostępne. Człowiek, który medytuje, i w ten sposób szuka zespolenia z rytmem natury.

Taki jest z grubsza bohater koreańskiego filmu "Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna". A ściślej mówiąc, jeden z dwóch głównych bohaterów. To stary mnich, wiodący ciche życie na odludziu w małej świątyni wraz z chłopcem, dla którego jest duchowym nauczycielem. Młody mnich dopiero wchodzi w życie i stopniowo poznaje prawdy niesione przez wielowiekową kulturę. Prawdy, które starzec wpaja mu z surowością, ale sprawiedliwą i mądrą. Uczeń jest jednak pełen młodzieńczych namiętności i nie zawsze będzie się zgadzał z zasadami mistrza.
Film, niczym spektakl teatralny, jest podzielony na pięć aktów. Każda z części to inna pora roku, ale także kolejny etap w życiu dwóch ludzi. Ich przemijanie symbolizuje życie człowieka od narodzin po śmierć. A także od miłości po cierpienie. Młody mnich pozna bowiem smak intensywnych uczuć, które poprowadzą go długą drogą aż do dnia, w którym zrozumie wreszcie sens nauk swego nauczyciela i pogodzi się z otaczającym go światem oraz - co najważniejsze - z samym sobą.
Krytycy okrzyknęli film "Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna" arcydziełem, poetyckim obrazem. Rzeczywiście, przyroda na ekranie wygląda, jakby ją namalowano, a posunięcia pędzla były iście mistrzowskie. Dzięki temu las, jezioro, strumień stały się jakby drugoplanowymi bohaterami akcji. Nic dziwnego. Reżyser, Kim Ki-Duk w ciągu swego barwnego życia namalował niejeden obraz. Swój talent malarski rozwijał w zakonie, gdzie chciał zostać pastorem. Wcześniej zaś służył w piechocie morskiej. W swoich filmach Kim Ki-Duk nie stroni od wątków autobiograficznych, jednak bohaterami obrazu "Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna" uczynił mnichów - jak sam mówił "ludzi uduchowionych, świadomych celu życia i miejsca w świecie".
Postać młodego mnicha w każdej z pięciu części odtwarza inny, coraz starszy aktor. Zmiana jego wieku podkreśla kolejne etapy życia. Wiosna opowiada o narodzinach i śmierci. Lato - o miłości i obsesji. Jesień - o gniewie i agonii. Zima - o pustce i spokoju. Nadejście następnej wiosny zamyka całą opowieść symboliczną klamrą. W ostatnich dwóch epizodach role młodszego mnicha zagrał sam reżyser.
"Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna" to kolejny dowód na to, że kino dalekowschodnie, zwłaszcza koreańskie opiera się na utalentowanych twórcach i coraz śmielej szturmuje Zachód. Przy czym filmy azjatyckich filmowców pokazywane są nie tylko na festiwalach, ale - jak choćby w Polsce - trafiają do kin. Idę o zakład, że w repertuarze rodzimych dystrybutorów coraz częściej będą się pojawiać egzotycznie brzmiące nazwiska, a z ekranów będzie dyskretnie sączyć się buddyjska metafizyka.

 

SEANS U PSYCHOANALITYKA

Plastuch



Najsłabszym elementem filmu "Aleksander" jest scenariusz. Epopeja historyczna musi być osnuta wokół jakiegoś wątku. W przypadku, gdy domysłów jest zdecydowanie więcej niż wiedzy o danej epoce, czy postaci, trzeba sięgnąć po wyobraźnię i nadać jakiejś intrydze charakter zrozumiały i wciągający dla widza. Trzon filmu "Aleksander" jest najgłupszy, jaki mógłby być.

Otóż nie jest to film o kolejnych podbojach i bitwach, nie jest to opowieść o pościgu za królem Persów Dariuszem, nie jest to nawet romansidło o miłości Aleksandra do Roksany. Jest to natomiast film o kompleksach Aleksandra wobec własnego ojca. Siedząc w kinie, jesteśmy świadkami ciągnącej się jak flaki z olejem freudowskiej analizy psychiki młodego wodza Macedończyków. Kogo obchodzą moralne dylematy i uprzedzenia Aleksandra Wielkiego? Tego typu dywagacje są nie do zniesienia w całkiem współczesnej scenografii, a umiejscowienie ich w antyku wydaje się być kompletnie bez sensu. Nie po to ludzie idą do kina na film historyczny, by analizować zawiłości psychiki i najskrytsze zakamarki duszy głównego bohatera. Chciało by się raczej zobaczyć kogoś z temperamentem, hulakę, siepacza, wojaka, kogokolwiek, ale nie zniewieściałego frustrata. Skoro film z natury rzeczy jest spekulacją, to powinna ona pójść w zupełnie inną stronę. Brakuje intrygi, emocji, jakiejkolwiek akcji, pazura. Zamiast tego jest męcząca psychoanaliza.
Konstrukcja filmu jest absurdalna. Przypomina nieco "Sensacje XX wieku". Oczywiście zamiast Bogusława Wołoszańskiego jest Ptolemeusz - starzec, który opowiada o czasach swojej młodości, czyli o Aleksandrze. Mówi o tym, że Aleksander kogoś pokonał, założył jakieś miasto, albo popełnił jakiś błąd. W ten sposób potencjalnie fascynujący materiał na film zostaje sprowadzony do kilku zdań narratora. Reżyser filmu, Olivier Stone zamiast coś pokazać, mówi o tym. Ja rozumiem, że tak jest taniej, ale w takim razie lepiej było zrobić słuchowisko radiowe. Gdzie, u licha, podziały się gigantyczne pieniądze wpompowane w ten film? Owszem, bitwa z armią Dariusza jest powodem do słów uznania, ale jedna bitwa to za mało. Na kolejną szarżę trzeba było czekać jakieś 1,5 godziny.
Aleksander jest postacią kompletnie sztuczną. I nie ma w tym winy grającego go Colina Farrella. Jak ja mam uwierzyć w prezentowaną postać historyczną, gdy w jej usta wciśnięte są farmazony o "zjednoczonych narodach", "bogactwie kulturowym" i kilku innych banałach ze współczesnego słownika politycznej poprawności? Można odnieść wrażenie, że podboje Aleksandra doprowadziły do powstania swoistej Organizacji Narodów Zjednoczonych, a on sam był dobroczyńcą w rodzaju księżnej Diany. Czy zatem "Aleksandra" warto zobaczyć? Warto, ale dopiero wtedy, gdy zostanie pocięty na 5 odcinków, i puszczony na Discovery.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone