Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



WE WŁASNEJ OSOBIE

Danka Bielawska



 

 

 


Jakoś tak się złożyło, że grupa Pink Floyd nigdy nie zawitała do kraju nad Wisłą. Kiedy więc przeczytałam gdzieś, że przyjeżdża Roger Waters, nie namyślałam się wiele. Bilet kupiłam już pół roku przed koncertem. Tak na wszelki wypadek.
Jestem pełna podziwu dla warszawskiej policji. Okolice stadionu Gwardii były tak obstawione przez patrole (także konne!), że nie mogło dojść do najmniejszego nawet zakłócenia porządku. I nie doszło. Bo średnia wieku wśród publiczności wynosiła chyba co najmniej 40 lat, a czterdziestolatkom nie w głowie żadne zadymy. Zresztą muzyka Watersa bynajmniej nie wywołuje agresji - raczej ją tłumi i leczy. Jednak obecność zmasowanych sił policji na coś się przydała: mogłam bez obaw zostawić samochód pod stadionem.

Czy duży obiekt sportowy to dobre miejsce na taki koncert? Przecież najsłynniejsze dzieło Rogera Watersa - "The Wall" - powstało jako wyraz sprzeciwu wobec występów na stadionach! Jednak muzyk tej rangi koncertując na całym świecie musi sobie zdawać sprawę, że jeśli będzie grać w kameralnych salach, to albo obejrzy go garstka widzów, albo będzie musiał dać tyle koncertów, że zaharuje się na śmierć. Ekonomia i trzeźwe rozumowanie zwyciężyły. A na stadion Gwardii przyszło dobre 20 tysięcy ludzi.

Co usłyszeli? Głównie utwory Pink Floyd. Zaczęło się od "In The Flesh part 2" - to w końcu tytuł całej trasy koncertowej. Po secie z "The Wall" i "Final Cut" Waters skoczył dalej w przeszłość. Byłam zdumiona i zachwycona, kiedy usłyszałam "Set The Controls For The Heart Of The Sun" ! Potem było jeszcze lepiej - kawałki z najważniejszych płyt Floydów: "Dark Side Of The Moon", "Animals" i "Wish You Were Here".
Na wielkim ekranie wyświetlano obrazy: animacje, filmy, zdjęcia Watersa i Syda Barreta, psychodeliczne feerie kolorów. Kiedy pojawiła się tam ciężarówka, serce mi zadrżało. Wiedziałam, że za chwilę usłyszę coś z "The Pros And Cons Of Hitchhiking". Było to "Every Stranger's Eyes". Tylko tyle? Za mało! Z "Radio K.A.O.S." nie zagrali nic. Wybaczam - to w końcu najmniej rockowa płyta. Ale dlaczego nie doczekałam się "What God Wants"? Kilka pieśni z "Amused To Death" zwieńczyło koncert. Na bis dostaliśmy jeszcze "Comfortably Numb" z brawurowym pojedynkiem dwóch gitarzystów (Andy Fairweather-Low i oczywiście Snowy White!) i nowy utwór "Flickering Flame" - jak powiedział sam Mistrz - "o miłości i wolności".

To był długi koncert, trwał trzy godziny. A jednak kiedy muzycy zeszli już ze sceny, coś we mnie krzyczało: jeszcze! jeszcze! Posłuchać Watersa na żywo, to nie byle jakie przeżycie. Mimo że wyraźnie oszczędzał głos, mimo że lada chwila stuknie mu 60-tka, mimo że byłam tak daleko od sceny. Warto było poczekać te kilkanaście lat...

P.S. Zdjęcia i muzyka pochodzą z trasy koncertowej "In The Flesh Tour".

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone