Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



TRUP PADA GĘSTO

Lucjan Bilski



 


W 1998 roku któraś z hollywoodzkich wytwórni kupiła prawa do "Kilera" Juliusza Machulskiego. Amerykański remake miał się ukazać najpóźniej dwa lata potem. Najwyraźniej produkcja nie doszła do skutku, bo sprawa ucichła. Ale oto pojawił się film, który - jako żywo, wykorzystuje schemat fabularny "Kilera".

Mowa o obrazie Paula McGuigana "Zabójczy numer". Oglądamy w nim perypetie Slevina (Josh Hartnett), młodego człowieka, który przez przypadek został wzięty za kogoś innego. Ów przypadek rzuca go w sam środek wojny, którą toczą ze sobą dwaj potężni gansterzy. Brzmi znajomo, prawda?
Obaj mafiozi byli kiedyś współpracownikami, ale poróżniła ich władza i bogactwo. Obaj biorą Slevina za niejakiego Nicka Fishera. Rabin (Ben Kingsley) zmusza go do zwrócenia sporego długu, a Boss (Morgan Freeman) rozkazuje zamordować syna Rabina. Sytuacja wydaje się patowa, a Slevin, chcąc nie chcąc, wkracza w labirynt zdarzeń, który doprowadzi do zaskakującego finału. Nie uchylając rąbka tajemnicy zdradzę, że jest on znacznie bardziej krwawy od tego z "Kilera".
Nie sądzę, żeby autor scenariusza, Jason Smilovic, opierał się na pomysłach Machulskiego. Twierdzi, że zaczął go pisać w 1997 roku (w czasie kiedy "Kiler" wchodził na ekrany polskich kin). Sądzę, że ani nie widział polskiego filmu, ani nawet o nim nie słyszał (o ile w ogóle wie, co to jest Polska). Tym niemniej rys fabularny jest w pewnym stopniu podobny.
Rozumiem, że film o gangsterach rządzi się określonymi prawami, i trup musi w nim padać. Ale w "Zabójczym numerze" pada, jak dla mnie, szczególnie gęsto. Widok mordowanego człowieka jakoś nie pozostawia mnie obojętnym, dlatego jeśli już bohaterowie mają się wzajemnie zabijać, to wolę, żeby kamera pokazywała to w sposób choć trochę zawoalowany. Ktoś powie, że przesadzam; że już sam tytuł i plakat sugerują krwawą strzelaninę; albo, że mogłem pójść na komedię romantyczną i nie narzekać. Może i tak. Ale poszedłem na "Zabójczy numer". Zrobiłem to głównie dla Bruce'a Willisa (tajemniczy Goodkat, morderca na zlecenia). Lubię faceta, paradoksalnie nawet gdy gra zabójców o zimnym sercu i pewnej dłoni. Dlatego jednak nie żałuję. Zresztą film Paula McGuigana jest w ogóle niezły. Widz niemal do samego końca trzymany jest w napięciu. Fabuła jest wprawdzie poplątana, ale ma to swoje uzasadnienie dramaturgiczne. No i jest sporo zabawnych momentów. Same postaci mafiozów chwilami przywołują uśmiech na usta. Boss jest inteligentny i ma cięty dowcip. Rabin Schlomo zaś mędrkuje po żydowsku. Humor miała też chyba wnieść postać Lindsey, w której zakochuje się Slevin. Grająca ją Lucy Liu bardziej jednak pasuje do ról agresywnych, zabójczych modliszek (vide "Kill Bill") niż rozgadanej, zwariowanej dziewczyny z sąsiedztwa.
Oglądając Slevina, stającego co chwilę przed sytuacją paranoiczną i niebezpieczną, zastanawiałem się, co czuje człowiek wplątany w morderczą rozgrywkę i myślący tak naprawdę tylko o jednym - jak ujść z tego cało. Bohater nie wydaje się być przerażony ani bezradny. Wręcz przeciwnie - pozostaje spokojny, a nawet dowcipny. Taki stoicyzm sprawdza się tylko w filmach. W dodatku, chyba wbrew intencjom reżysera, wyraźnie daje on do zrozumienia widzowi: to jest kino, to się nie dzieje naprawdę. Tyle to ja akurat sam wiem.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone