Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch
Wizja lokalna - Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



FIORDY JADŁY NAM Z RĘKI

Jacek Kozak




Dla kanadyjskiego (i nie tylko) turysty Norwegia jest krajem okrutnie drogim. Norweskie fiordy to jedno z najpiękniejszych i najbardziej godnych zwiedzenia miejsc na świecie. Jak te sprzeczne stwierdzenia pogodzić? Ot, chociażby pod żaglami flagowego szkolnego żaglowca ZHP "Zawisza Czarny".

Zmęczeni transatlantyckim lotem docieramy na keję portu w Oslo. Przy nabrzeżu stoi niepozorna jednostka kusząca żółtymi nadbudówkami i wysokimi (jak się wydaje na pierwszy rzut oka) masztami. Wiemy, że ciągnięcie tych wszystkich sznurków będzie naszym zajęciem przez kolejne dziesięć dni. Wszystko wygląda zarazem kusząco i zastraszająco. Czy naprawdę tyle musi być tych lin na statku o trzech zaledwie masztach?
Na pokładzie żaglowca iście polskie powitanie. Poprzednia załoga jeszcze nie zabrała swoich rzeczy, ale kucharz Przemek już przygotował dla nas coś na ząb. Dotarliśmy wszak na ten rejs z różnych zakątków świata. Polonijny rejs "Zawiszy Czarnego" po norweskich fiordach ściągnął na pokład amatorów żeglarstwa z Kanady, Polski, Anglii i Szkocji. W wielu wypadkach podróż samolotem do Oslo była kilkakrotnie dłuższa niż wyniesie trasa rejsu.
Dobiega końca wymiana załogi i w końcu trzydzieścioro dwoje załogantów o bardzo zróżnicowanym pojęciu o tym, czym jest żeglowanie w ogóle, a żeglowanie na pełnomorskim żaglowcu w szczególności, staje na pierwszej zbiórce. Kapitan Janusz Zbierajewski patrzy na ten skład z wyraźnym rozbawieniem. Sprawia wrażenie, że przepłynął pod żaglami więcej niż my wszyscy razem wzięci, a że natura obdarzyła go poczuciem humoru, ustanawia regulamin działań na pokładzie jachtu na następne dziesięć dni.
"Punkt pierwszy: ma być bezpiecznie. Punkt drugi: ma być miło. Punkt trzeci: koniec regulaminu."
I tak było.

W drogę

Z Oslo "Zawisza" z docierającą się załogą wychodzi w morze. Chrzest zaburtowy ścina większość nowoprzybyłych, ale okazuje się, że to nic strasznego. A natura wyraźnie nam sprzyja. Długi fiord, na którego końcu leży Oslo, pozwala stopniowo uodpornić się na bujanie, pogoda nie dokucza amatorom żeglarstwa, a spokojny początek rejsu pozwala tym nieco lepiej obeznanym ze sznurkami żaglowca wytłumaczyć nowicjuszom czym się różni fał od kontrafału.
Trafiam do pierwszej wachty, razem z Izą z Bytomia, Andrzejem i Dominiką z Warszawy i okolic, Wojtkiem z Warszawy i jego kuzynem Andrzejem z Hamilton.
Kapitan jest od prowadzenia żaglowca. Nadzór nad załogą, o wyjątkowo nierównych umiejętnościach żeglarskich, sprawuje chief Magda Jabłonowska. Niepozorna dziewczyna o imponującym dorobku żeglarskim. Opłynęła przylądek Horn, ale nie sprawia wrażenia "starego wilka morskiego". Patrzę z podziwem, jak radzi sobie z uporządkowaniem załogi i spojeniem jej w skutecznie pracujący zespół, i myślę z uznaniem - wszak ma tylko parę lat więcej niż moja córka. Nawet człek nie zauważył, a świat należy już do następnego pokolenia.
Skoro wpadliśmy do pierwszej wachty, naszym zadaniem jest obsługa czterech pierwszych od dziobu żagli jachtu. Jak na złość, trzy z nich rozwijane są z bukszprytu. Na szczęście, wziąwszy w rozliczenie moją wagę osobistą, Arek decyduje, że moim zadaniem będzie ciągnąć te wszystkie sznurki z pokładu, a on z Andrzejami i Wojtkiem już sobie poradzi na samym bukszprycie. Podejrzewam, że nie jest pewien stateczności "Zawiszy" i obawia się, że nagła obecność mojej osoby na wysuniętym przed dziób statku bukszprycie może doprowadzić do gwałtownych i niebezpiecznych przechyłów. Ale i na pokładzie przydaję się wachcie, bo zawieszony na fale samą masą ciała przyczyniam się do rekordowo szybkiego wciągnięcia żagla na maszt. Najważniejsze, to postawić właściwego człowieka na właściwym stanowisku pracy.

Fiordy

Włócząc się po świecie, wpadłem kiedyś w rejon Himalajów i do Afryki. Zwiedzając Kanadę, widziałem Góry Skaliste i pasma górskie interioru Brytyjskiej Kolumbii. Przejechałem przez Alpy i o zachodzie słońca płynąłem wodami Irrawadi. A jednak - twierdzę to z absolutnym przekonaniem - nic nie zrobiło na mnie tak silnego wrażenia jak norweskie fiordy. Zwłaszcza oglądane z pokładu żaglowca.
Patrzę na wysokie na pół kilometra, niemal idealnie pionowe ściany fiordu, ze świadomością, że pod kilem "Zawiszy" jest równie przepaścista głębia. Mieliśmy szczęście - pogoda sprzyjała turystyce, i żaden deszcz ani chmury nie zakłóciły zachwytów załogi "Zawiszy" nad urokami Stavangerfjord, czy Geirangerfjord. Pewnie dlatego też, gdy środkiem nocy wypływaliśmy już w drogę do ostatecznego celu, Trondheim, gdzieś po głowie obijała się myśl: wystarczy tego aż nadto.
Oraz refleksja: gdzie to człowieka nie zaniesie, jakich niedostępnych terenów nie potrafi on zagospodarować. W Geirangerfjord natykaliśmy się co kilkaset metrów na niewielkie przystanie u podnóża niebosiężnej skały brzegowej fiordu. Od szopki, w której parkowała jakaś motorówka czy żaglówka, w górę niemal pionowej skały prowadziła przecinka przez las, a w niej linowy wyciąg. Sto, dwieście metrów wyżej wyciąg docierał do skrawka płaskiego terenu, a tam stał dom. Nie letniskowy, ale prawdziwy rodzinny dom. Część z takich samotnych osad dzisiaj już opuszczono i może czasem służą jedynie jako letnie miejsca do wypoczynku w idealnej samotności, z widokiem na żaglowce, frachtowce i statki wycieczkowe krążące po fiordzie. W przeszłości domy te jednak były normalnym miejscem zamieszkania.
A do sąsiadów - kilometr, może półtora. W dół przecinki, wodą, i raz jeszcze w górę do podobnego osamotnionego domu. Życie społeczne i towarzyskie w okresie przed telefonią komórkową i internetem musiało być czymś niepowtarzalnym.

CIĄG DALSZY - W NASTĘPNYM NUMERZE

Autor jest dziennikarzem i historykiem. Mieszka na stałe w Kanadzie. Publikuje również na stronie www.jkozak.ca.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone