Znajomi
prosili mnie, żeby im polecić dobrego adwokata. Nie wypytując
ich dokładnie, co mają na myśli mówiąc "dobry adwokat",
domyśliłem się, że chodzi im o tak fantastyczny u adwokata
zestaw cech jak: uczciwość, mądrość, skuteczność i niskie
ceny...
Twierdzili, że pojechali na Młyńską, ale nie mogli się zdecydować
kogo wybrać, nie znając tam nikogo. Ulica Młyńska w Poznaniu
to ulica, gdzie jest sąd, prokuratura i areszt śledczy. Z
tego powodu wzdłuż tej ulicy znajduje się mnóstwo kancelarii
adwokackich i notarialnych, a nawet mieszka moja teściowa
. Skoro jesteśmy przy teściowej - kojarzę ją zawsze z ulicą
Młyńską, a ulicę kojarzę natychmiast z teściową. Już to samo
w sobie jest uciążliwe, ale mam dodatkowy problem: czy teściową
zaliczyć do kategorii "sąd", "prokuratura",
czy "areszt śledczy". Ostatecznie dla uproszczenia
przyjmuję, biorąc pod uwagę moje stosunki z teściową, że chodzi
o ogólnie rozumiany wymiar sprawiedliwości.
Wracając do zapotrzebowania na adwokata, pocieszyłem znajomych,
że znam kogoś w gatunku, o jaki im chodzi. Spotkanie z nim,
dla uzgodnienia czy podejmie się sprawę poprowadzić, nie bylo
zbyt absorbujące, ponieważ pan mecenas - w skrócie Jurek,
mieszka w mojej klatce, dwa piętra niżej. Wyjaśniam, że mówię
o klatce schodowej na wypadek, gdyby ktoś zaczął podejrzewać,
że aktualnie mam bliski kontakt z placówką penitencjarną III
Rzeczypospolitej. Te dwa piętra różnicy pomiędzy poziomem
jego mieszkania a moim zazwyczaj przebywam w kilkanaście sekund.
Do tego, że z zadyszką, nie przyznam się oczywiście żadnej
młodej kobiecie.
Zacząłem uzgadniać z mecenasem sprawę, ale ponieważ jest prosta
i nie zabiera zbyt wiele czasu, to powstał problem. Od razu
zastrzegam, że nie robię problemu z byle czego. Szkopuł w
tym, że nie wypada dobremu znajomemu składać krótkich wizyt.
Jeżeli wizyta taka przeciąga się poza czas 10 minut, to każdy
przyzwoity człowiek - nawet adwokat - poczęstuje gościa czym
chata bogata, unikając w ten sposób podejrzeń, że polskie
tradycje narodowe ma za nic. Tak uważał też mecenas Jureczek,
który dzięki swojemu sprytowi i dzięki niebywałemu szczęściu
do dziś jest kawalerem. Poczęstunek, który przygotował, charakteryzował
się wspaniałą kawalerską prostotą i ograniczeniem czasu podania
do niezbednego minimum. Składał się z dużej butelki Johnny
Walkera (black label) jako głównego napitku, solonych orzeszków
i solonych paluszków jako jadła, oraz kostek lodu jako modyfikatora
i uzdatniacza napitku. Na wszelki wypadek, przewidując, że
sąsiedzka rozmowa może się przeciągnąć, z niejaką dumą zademonstrował
mi zawartość lodówki, wskazujac na obecność w tym dość ponuro
pustym wnętrzu butelek, wsród których najbardziej imponująco
przedstawiał się napitek o nazwie White siwy horse. Gdybym
chciał czymś popić, mogłem sobie wybrać jeszcze jedną z kilku
butelek piwa dobrej polskiej marki.
Rozmowa potoczyła się dzięki gościnności gospodarza wartko,
z upływem czasu nabierając wręcz rumieńców. Nie była to rozmowa
o interesującym skądinąd fragmencie całokształtu słynnej Maryni,
bo poruszane były tematy dużej wagi. Temat polityki zagranicznej
krajów Europy Wschodniej, który pojawił się na wstępie - tuż
po pierwszych toastach - przedyskutowaliśmy dość pobieżnie.
O problemach finansowych NASA i dużej użyteczności rosyjskiego
kosmodromu Bajkonur dyskutowaliśmy już w szczegółach i z ogromnym
ożywieniem. Korzystając stale z zasobów lodówki pana mecenasa
dyskusję zakończyliśmy na uznaniu całkowitej zbieżności naszych
poglądów na wszystkie omawiane tematy, z tematem urody i możliwych
do przewidzenia walorów jakie z pewnością posiada sąsiadka
z 4 pietra włącznie. Powędrowałem do domu, dziekując gospodarzowi
za gośinę i poczęstunek.
Tym razem droga między piętrami dłużyła mi się niezmiernie.
Odtwarzając, nie bez trudności, przebieg wydarzeń oceniam,
że trwała 5 do10 minut. Jakoś tak dopiero przed drzwiami mieszkania
zorientowałem się, że towarzyszy mi pan mecenas, który włożył
ogromny wysiłek, kultywując tradycje narodowe, żeby zadbać
o bezpieczne dotarcie gościa do domu. Krok to był z jego strony
pełen poświęcenia, ponieważ według jego dzisiejszych relacji,
w drodze powrotnej, zanim ostatecznie dotarł do swojego mieszkania,
zapukał przez pomyłkę do sąsiadów. Ostatecznie trafił jednak
do siebie. Poczuł się nieco zaniepokojony, że jego długotrwałe
dzwonienie do drzwi nie odnosi skutku i nikt nie otwiera.
Na szczęście przypomniał sobie w miarę szybko (tak twierdzi),
że mieszka sam, więc nie ma kto drzwi otworzyć, a problem
mogą rozwiązać klucze, które miał przy sobie.
Tak więc wszystko zakończylo się pomyślnie: załatwiłem prośbę
znajomych i umówiłem ich z dobrym adwokatem, a koledze mecenasowi
zapewniłem doborowe towarzystwo na jeden wieczór. Wprawdzie
rankiem następnego dnia poznałem, co znaczy znaleźć się bez
picia na pustyni. Nawet ból głowy był realistyczny. No, ale
czego się nie robi dla dobrych znajomych...
|