Góry
skłaniają do przedziwnej brawury, by nie rzec szaleństwa,
ale również do niezwykłych uniesień. Nigdy nie zapomnę mojej
samotnej wycieczki na Skrajny Granat. Szedłem od strony Czarnego
Stawu w Hali Gąsienicowej. Szlak oznaczony jest jako szczególnie
niebezpieczny, co wydawało mi się trochę przesadzone.
Na górze - widok, który zdaniem niektórych należy do najpiękniejszych
w całych Tatrach. Na Orlą Perć się nie zdecydowałem, bo (żaden
wstyd) się przestraszyłem. Wracałem tą samą drogą - w stronę
Murowańca. Bardzo stromo, gorąco, spod nóg osuwały się kamienie.
Nagle gdzieś w oddali, poniżej zobaczyłem samotnego turystę,
który jak mi się zdawało odpoczywał. Jednak gdy byłem bliżej
spostrzegłem, że ów turysta ma stułę, przed sobą kamień przykryty
białym obrusem, a na nim kielich. To nie był żaden turysta,
tylko ksiądz, który odprawiał Mszę świętą. Oczywiście nie
mogłem go tak po prostu ominąć.
Było to nabożeństwo w niebywałej scenerii. Do schroniska w
Hali Gąsienicowej szliśmy już wspólnie. Okazało się, że to
młody zakonnik, bodaj salezjanin. Jak mi mówił, odprawienie
Mszy świętej w Tatrach od zawsze było jego marzeniem. Postanowił
je spełnić niemal w przeddzień swojego wyjazdu z Polski. Mój
rozmówca po kilku dniach wyjechał na misję do jednego z krajów
Ameryki Południowej. Msza święta w Tatrach to było pożegnanie
z krajem.
Tatry mogą być też scenerią zdecydowanie mniej mistycznych
przeżyć. Pewnego dnia wracałem z Zawratu do wspomnianej już
Hali Gąsienicowej. Ruch był dość spory. Gdy mijałem ludzi,
którzy szli w przeciwną stronę, zadziwiły mnie strzępki rozmów,
które do mnie docierały. "Ale wariaci". "Kompletni
kretyni". "Super goście, trzeba mieć fantazję"
itp. Moja ciekawość rosła z każdym napotkanym turystą, który
mówił coś takiego. W końcu pojąłem, o co chodziło. Kilkaset
metrów przed Czarnym Stawem Gąsienicowym zobaczyłem oddaloną
nieco od szlaku grupkę młodych ludzi. Pięciu, może sześciu
facetów urządziło sobie imprezę urodzinową. Był śnieżnobiały
obrus, na nim półmisek z owocami. Na samym środku stał szampan,
uszykowane były kryształowe kieliszki, do tego jeszcze filiżanki
i talerze. Jakby tego było mało, obok stał ogromny samowar!
Wszyscy uczestnicy tej uczty mieli na sobie garnitury, śnieżnobiałe
koszule, a pod szyją zawiązane krawaty. To wszystko na wysokości
ponad 1500 metrów n.p.m., dobre pół godziny drogi od Murowańca
w stronę Zawratu!!!
Zawsze w górach mam zwyczaj noszenia ze sobą mocnego alkoholu.
Miałem "bombkę" Żołądkowej gorzkiej. Podszedłem
do chłopaków, wyjąłem flaszeczkę i zapytałem, czy z takim
biletem wstępu mogę się dołączyć do uczty. Ochoczo się zgodzili.
Załapałem się więc na pyszne winogrona i lampkę szampana.
Byłem świadkiem wręczania prezentu jubilatowi. Jego koledzy
chcieli mu kupić samochód, ale ponieważ zabrakło im pieniędzy,
wręczyli mu jedynie wycieraczkę. Była to, że tak powiem, impreza
na najwyższym poziomie, na jakiej byłem w życiu.
|