Okładka - Jest taka sprawa... - Sprawy i zlewy - Tu byłem... - Podgląd - Podsłuch - Wizja lokalna
Zasady współpracy - Archiwum - Sprawcy

 



NISZCZCIELSKIE PIĘKNO

Marcin Hugor




Pod ciemnym, mglistym całunem przedświtu "czołówki" rzucają nienaturalne światło na twarze kilkunastu osób. Rządek turystów wspina się ścieżką, która prowadzi na szczyt najbardziej aktywnego wulkanu w kontynentalnej części USA.

Ocienione sylwetki jedlic stoją niczym palisada wokół miejsca, gdzie zaczyna się szlaku, znanego jako Climbers' Bivouac (Obozowisko wspinaczy). Gdzieś tam, w ciemności, wznosi się przed nami góra, która w 1980 roku stała się przyczyną największej katastrofy wulkanicznej w Stanach Zjednoczonych. Wysoka na 2549 metrów Mount St. Helens.
Nasze twarze spowija jeszcze mrok, ale z rozmów wiem już, że jestem członkiem mieszanej grupy - kobiet i mężczyzn, emerytów i studentów; każdy z nich dzieli tę samą fascynację (nie)sławnym wulkanem.
Głosy cichną, kiedy przewodnik udziela ważnych informacji i ostrzeżeń. Przed nami ośmiogodzinna wędrówka na górę i z powrotem, prowadząca przez bardzo surowy i trudny teren, z przewyższeniem (różnicą wysokości) ponad 1400 metrów. "Najważniejsza rzecz: nie zeskakujcie ze skał. Schodźcie z nich", mówi przewodnik. "Po co narażać się na skręcenie nogi i pokaleczenie kończyn".

Gwałtowne przebudzenie

Z okna samolotu lecącego na wysokości 7 tysięcy metrów Mount St. Helens wygląda jak brudnoszary krater, odstający kolorystycznie od zielonych wzgórz na południu i skalistej doliny z rzekami i jeziorami na północy. Wulkan jest fragmentem Gór Kaskadowych, wspaniałego pasma górskiego w stanie Waszyngton, w północno-zachodniej części USA. Krajobraz tej okolicy został nieodwracalnie zmieniony 18 maja 1980 roku, kiedy doszło do potężnej erupcji, poprzedzonej trzęsieniami ziemi. Siła wybuchu wyrzuciła w powietrze niemal jedną trzecią objętości wulkanu. W atmosferze znalazło się tyle popiołu, że nawet 1100 kilometrów dalej, w północnej Kaliforni, mój kolega obserwował nazajutrz z przejęciem jak pył sypie się na samochód jego ojca.
Schylam się i biorę w garść trochę drobinek popiołu. Czuję coś w rodzaju więzi z ofiarami wulkanu. Tak jak one, 28 lat temu, i ja jestem teraz na łasce Pacyficznego Pierścienia Ognia - pasu sejsmicznego, przypominającego na mapie kształ podkowy. To strefa częstych trzęsień ziemi i erupcji wulkanicznych otaczająca Ocean Spokojny. Taka, powiedzmy, rysa na charakterze Matki Natury...
Wilgotna od rosy ziemia i warstwa opadłych igieł sosonowych tłumią odgłosy naszych górskich butów. Idziemy w stronę szczytu wulkanu, który w 1980 roku zniszczył setki kilometrów kwadratowych lasu, zburzył kilkaset domostw i zabił 57 osób. Ofiar mogły być tysiące, gdyby nie to, że erupcja została przewidziana dwa tygodnie wcześniej i ewakuowano okoliczne miejscowości.
W 2004 roku wulkan ponownie się przebudził, wypuszczając ze szczelin parę, wypychając rosnące powoli pęcherze lawy i siejąc niepokój wśród mieszkańców stanu Waszyngton. Do tego czasu Mount St. Helens stał się popularnym celem wycieczek górskich i atrakcją turystyczną.
Na wieść o aktywności wulkanu, na dwa lata zamknięto wszystkie trasy wędrówkowe w okolicy. Otwarto je ponownie kiedy sejsmolodzy i geolodzy orzekli, że niebezpieczeństwo minęło. Służby leśne zaczęły jednak wydawać ograniczoną liczbę zezwoleń na wejście na szczyt - maksymalnie sto dziennie. Wszystkie się sprzedawały; każdy chciał się przyjrzeć z bliska przebudzonemu wulkanowi. Ja też.

Wnętrzności Ziemi

Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie promienie wschodzącego słońca rozświetlą mrok, a mgła ustapi, bym mógł ujrzeć szczyt Mount St. Helens - kiedyś symetryczny jak japońska Fujiyama, ale od czasu erupcji pofałdowany i dziurawy. Przewodnik zapewnia, że nie ma żadnych sygnałów, jakoby zbliżał się kolejny wybuch. Ze strony wulkanu nic nam nie grozi.
O 7.30 docieramy wreszcie na grań. Przed nami najtrudniejsza część trasy - pięć kilometrów wspinaczki pomiędzy wyszczerbionymi bryłami lawy. Niektóre z nich mają rozmiary samochodu osobowego.
Jesteśmy powyżej chmur; wokół rozciąga się niesamowity widok - z białego morza sterczą szczyty innych wulkanów Gór Kaskadowych. Na wschodzie widać przykryty czapą śniegu Mount Adams, na południu - Mount Hood. "Wspaniałe, po prostu wspaniałe", mówi z zachwytem jeden z członków naszej grupy, kiedy przysiadamy na skale by złapać oddech. Ale nie możemy się ociągać. Od południa nadciąga front skłębionych chmur deszczowych.
Około 11.00 wychodzimy wreszcie z labiryntu brył lawy. Tu zaczyna się stroma, żwirowa ścieżka prowadząca do krawędzi krateru. Powietrze jest zimne, bezlitosny wiatr sypie mi w twarz piaskiem i drobnymi kamyczkami.
"Oh, yeah!", krzyczy ktoś, kiedy stajemy na szczycie. Przed nami rozciąga się wnętrze krateru. Głęboka na blisko 400 metrów dziura o 1,5-kilometrowej średnicy ma pośrodku beżową skalistą kopułę. Pękate białe kolumny pary wodnej strzelają w powietrze. "Więc tak wyglądają wnętrzności naszej Ziemi", myślę.
Po przeciwnej stronie krateru, tam gdzie wulkan wyrzucił prawie 4 kilometry sześcienne skał, lawy i popiołu, teren jest płaski, ciemy i martwy. Daleko widać młody las, który powoli wyrasta na popielatej ziemi.
Pęcherz lawy pośrodku krateru rośnie z prędkością około jednej czwartej metra sześciennego na sekundę. Innymi słowy, każdego dnia przybywa w nim tyle skały i ziemi ile zmieściłoby się w siedmiuset ciężarówkach. Lepki materiał jest wyciskany z głębin niczym pasta z tubki, a potem rozpełza się na wszystkie strony.
Nagle wzdrygamy się - słychać głośny odgłos walącej się skały. Runął fragment skalnej półki na krawędzi krateru, całkiem niedaleko nas. Za nim kolejny. Według przewodnika to normalny przykład erozji, który nie ma nic wspólnego z aktywnością wulkanu. Nie ma się czego bać. Ale każdy z nas wie, że wulkany nie trzymają się żadnego grafiku. Są kapryśne i gwałtowne. Już się napatrzyłem, lepiej wracać.
Kilka godzin później, w miejscu gdzie zaczynaliśmy naszą wspinaczkę, żegnamy się i wsiadamy do samochodów. Trzaskają drzwi, startują silniki. Koła toczą się po wulkanicznym żwirze. W lusterkach wstecznych widać jeszcze Mount St. Helens. Zastanawiam się, kiedy góra kolejny raz się przebudzi. Oby nieprędko.

 

Góra
 
Okładka



www.sprawa.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone