Wybitny
gitarzysta - czy pospolity grajek? To wątpliwości, które nasuwają
się przy osobie Chucka Loeba. Jedno już na wstępie można o
nim powiedzieć z całkowitą pewnością. Jest jednym z najczęściej
słuchanych kompozytorów na świecie. To nie powinno dziwić,
gdy weźmie się pod uwagę, że jego podkłady muzyczne wykorzystują
w swoich czołówkach telewizje CNN, ABC, CBS.
Odpowiedzi na postawione wyżej pytanie można szukać w życiorysie
Loeba, no i oczywiście w jego muzyce. Gdy chodzi o pierwsze,
trudno nie być pod wrażeniem współpracy ze Stanem Getzem.
Legendarny saksofonista - jedna z największych gwiazd bossa
novy, zaprosił Loeba do wspólnego grania gdy ten miał zaledwie
25 lat. To jakby chwycić Pana Boga za nogi - szansa, z której
Loeb skorzystał w stu procentach.
Dziś gitarzysta jest poważną figurą w branży. Wykłada na uczelniach
muzycznych (sam przyznaje się, że brał lekcje u starszego
ledwie o rok Pata Metheny'ego), prowadzi kursy mistrzowskie
w gitarowej jaskini lwa jaką jest Hiszpania. Jako producent
współtworzył sukcesy takich jazzowych wykonawców jak Bob James,
Spyro Gyra, Michael Franks czy Acoustic Alchemy. Komplementują
go sławy: legendarny gitarzysta Jim Hall, wspomniany Bob James,
czy najpopularniejszy niemiecki jazzman Till Bronner.
Skąd zatem biorą się wątpliwości? Ano, jakoś nie mogłem się
dotąd przekonać do autorskich płyt Loeba. Zbyt raziły mnie
syntetyczną pustką, brakiem treści, płaskim, zawsze tym samym
brzmieniem. Niektóre jego utwory były tak przesłodzone (np.
utwór tytułowy z płyty "Listen"), że mogły odstręczyć
nawet nałogowych bywalców cukierni.
Problemem Loeba jest także jeszcze jedna słabość, mianowicie...
żona - Carmen Cuesta. Poznali się w 1979 roku w Madrycie,
gdy Loeb występował tam z Getzem. Trzy miesiące później byli
już małżeństwem i są nim do dzisiaj. Loeb tak bardzo kocha
swoją hiszpańską żonę, że uważa za stosowne umieszczać jej
sentymentalne pienia na każdej swojej płycie.
Tak więc, gdy po raz pierwszy sięgnąłem po jego płytę "Presence",
nie spodziewałem się niczego ciekawego. Moje ambiwalentne
uczucia zostały wzmocnione już pierwszym utworem. Kawałek
"Good To Go"
jest tak łudząco podobny na przykład do "North, South,
East and West" z płyty " In a Herartbeat",
że gdyby nagrał go inny muzyk proces o plagiat byłby gotowy.
Oczywiście "lubimy tylko te piosenki, które znamy",
ale to nie może być usprawiedliwieniem dla całkowitej wtórności.
Znowu ta sama aranżacja, refren z towarzyszeniem plastikowej
sekcji dętej z wyeksponowanym fletem. Jedyną ciekawostką jest
tu udział córki Loeba i Cuesty - Lizzy Loeb. Uwaga, o tej
pannie jeszcze z pewnością usłyszymy!
Na szczęście dalej robi się już nieco ciekawiej. Już na przykład
"Starting Over"
przykuwa uwagę świetnym fortepianem Matta Kinga. Tło utworu
momentami jest nawet - zaryzykowałbym, Metheny'owskie. Do
tego interesujące i rozbudowane solo Kinga. Z kolei w "Llevame"
pojawia się wokal Carmen Cuesty, ale w wydaniu możliwym do
strawienia. Delikatne brzmienie, jakby w odróżnieniu od forsownych
zaśpiewów z poprzednich lat, schowane za (sztucznymi, niestety)
przeszkadzajkami tworzy przyjemny latynoski klimat.
Jak zwykle przy takich okazjach obowiązkiem jest wymienić
towarzyszących gitarzyście muzyków. Poza już wspomnianymi
należy wspomnieć o takich postaciach jak gitarzysta Paul Brown,
saksofonista Andy Snitzer, trębacz Till Bronner, czy znany
ze Spyro Gyra pianista Tom Schuman. Tenże wziął jednak udział
w nagraniu utworu "Hanging With You" -
typowego kawałka spod znaku smooth jazz. To standardowe i
sztampowe pitu pitu. I tak właśnie zapewne niejedna osoba
odbierze tę płytę. Byłaby to jednak opinia mimo wszystko krzywdząca.
Jak zauważyłem, częste nieporozumienia w odbiorze tego typu
muzyki mają swoje źródła w... perfekcjonizmie wykonawców.
Gdy wszystko jest dopieszczone do najdrobniejszego detalu,
gdy w grze nie ma najmniejszych kiksów, gdy muzycy są ze sobą
fenomenalnie zgrani - powstaje wrażenie sterylności, która
zabija wszystko to co spontaniczne. Ale uważny słuchacz z
pewnością się tym nie zrazi. Zwłaszcza po opinii, jaką przed
swoim przedwczesnym odejściem wyraził o Loebie Michael Brecker.
"Chuck Loeb jest muzykiem, który na gitarze gra tak,
jakby to było dziecinnie łatwe. Ten brak wysiłku połączony
jest ze wspaniałą wirtuozerią. Efektowna gra nigdy jednak
nie przesłania jego muzykalności i liryzmu. Chuck ma wspaniałą
świeżą i naturalną ekspresję. To jeden z najwspanialszych
gitarzystów". I niech to będzie odpowiedź na postawione
na początku pytanie.
|